RECENZJE FILMÓW / KSIĄŻEK / GIER PLANSZOWYCH I KOMPUTEROWYCH / SCIENCE FICTION / HORROR / FANTASY / THRILLER / POSTAPOKALIPSA

czwartek, 24 maja 2012

TRZY SZYBKIE (odc. 6): The Avengers, Kronika, Kobieta w Czerni, The Silent House (La Casa Muda)

W kolejnym odcinku recenzji filmowych z cyklu "TRZY SZYBKIE" zapraszam tym razem na CZTERY krótkie teksty o filmach, tak żeby było "śmieszniej". Jest również inny powód dla akurat czterech, a nie trzech recenzji, bowiem mam tu dwa ciekawe zestawienia. Najpierw rzecz o superbohaterach: z jednej strony wyidealizowana wersja życia "superheroes" przedstawiona w The Avengers, z drugiej zaś strony zderzenie supermocy z brutalnym, ale prawdziwym życiem w Kronice. Oba filmy są godne uwagi, ale ja daję pół punktu więcej dla Kroniki, głównie ze względu na świeże podejście do tematu. W drugim zestawieniu proponuję dwa bardzo dobre horrory, z pozoru różne od siebie (poziom i sposób realizacji), ale w istocie bardzo do siebie zbliżone, a to za sprawą elementu, który należy chyba nazwać "przesłaniem". W moim odczuciu minimalnie lepszy jest (urugwajski!) The Silent House (La Casa Muda), ale przecież każdy może tu mieć zupełnie odmienne zdanie... 

The Avengers (2012) reż. Joss Whedon
gatunek: science fiction / akcja / adaptacja komiksu
podobne do: Iron Man, Thor, Captain America, Hulk, itp.
o czym: Do zekranizowanych wcześniej, wyżej wymienionych superbohaterów dołącza Czarna Wdowa i Sokole Oko (Hawkeye), aby zmierzyć się z poważnym zagrożeniem dla istnienia całej ludzkości. Wrogiem numer jeden jest przyrodni brat Thora, czyli Loki i zastępy humanoidalnych robali z kosmosu. Zanim jednak grupa zwana The Avengers stawi czoło przeciwnikom, musi sama się pozbierać, co nie jest wcale łatwe.
czy warto obejrzeć? Pozycja obowiązkowa dla fanów marvelowskich komiksów, ale również dla wszelakich miłośników akcji upstrzonej humorystycznymi dialogami i powalającymi efektami specjalnymi. Pomimo pewnych fabularnych naiwności i kilku dłużyzn wydaje mi się, że Hollywood znalazł ostateczną receptę na filmy o superbohaterach. Daję również plus za niezłe efekty 3D, choć nie jestem zwolennikiem tej technologii w obecnym "kształcie". 
werdykt:  /10


Kronika (2012) reż. Joshua Trank
gatunek: science fiction / akcja / dramat
podobne do: trochę na wyrost - Carrie, Push 
o czym: Jak zdobyć moc superbohatera? Trzeba trafić do odpowiedniej jamy w ziemi i to dosłownie. Udało się to trzem przyjaciołom, którzy posiedli nadnaturalne, niezwykle potężne zdolności (telekineza, latanie itp.). Okazuje się jednak, że samo posiadanie takich mocy nie czyni z człowieka praworządnego herosa, ani też arcyłotra w kolorowym trykocie. Sprawa jest znacznie bardziej złożona...
czy warto obejrzeć? Kronika jest jedną z najciekawszych kinowych pozycji sci-fi tego roku. Mamy tu charakterystycznego głównego bohatera, który jest postacią dramatyczną (z czasem staje się antybohaterem). Bardzo efektowne pokazy wykorzystania supermocy idą w parze z wyraźnie zarysowanym tłem psychologicznym. Czyli w skrócie: rozpierducha na ekranie z chwilą na refleksję. Brawa za efekty specjalne i ciekawą kulminację historii.
werdykt:  8,5 /10


Kobieta w Czerni (2012) reż. James Watkins
gatunek: horror / dramat
podobne do: horrorów typu "nawiedzony dom"
o czym: Młody notaiusz Artur Kipps przyjeżdża do małego, przytłaczającego miasteczka, w którym ma zająć się sprawami spadkowymi nieżyjącej już właścicielki pewnego starego domostwa.  Legendy głoszą, że w pobliżu posiadłości pojawia się kobieca postać ubrana na czarno, co zawsze zwiastuje śmierć jakiegoś dziecka. Scenariusz niby oklepany, ale...
czy warto obejrzeć? Kobieta w Czerni to naprawdę solidna propozycja dla miłośników nastrojowych filmów grozy. Film wręcz ocieka mrocznym, gotyckim klimatem i pomimo niezbyt oryginalnej fabuły potrafi przykuć widza do ekranu dzięki umiejętnie budowanemu napięciu. Oglądane sceny niejednokrotnie sprawiają, że dreszcz przechodzi po plecach. Na uwagę zasługuje również fakt, że film stara się przemycić niegłupie przesłanie, nie czyniąc tego w nachalny i oczywisty sposób.
werdykt:  /10



The Silent House (2010) reż. Gustavo Hernández
gatunek: horror / dramat
podobne do: horrorów typu "nawiedzony dom" i nie tylko
o czym: Pewna dziewczyna przybywa wraz ze swoim ojcem do starego domu położonego na odludziu, w celu przeprowadzenia remontu zaniedbanej nieruchomości. Jednak zanim oboje zdążą tego dnia zasnąć, zacznie się koszmar. Ktoś (lub coś) próbuje odizolować naszą bohaterkę od rzeczywistości i pozbawić ją zmysłów... Albo ma zupełnie inny, nieodgadniony cel. W tej historii nie wszystko jest takie, na jakie wygląda.
czy warto obejrzeć? Pomimo (pozornie) sztampowego motywu ze starym domem okazuje się, że od początku filmu widz zostaje rzucony na głęboką wodę. Niezależność tej produkcji i jej niekomercyjny charakter pozwoliły twórcom na wykreowanie co najmniej kilku scen grozy, które ocierają się o geniusz. The Silent House naprawdę potrafi przestraszyć, nawet lepiej niż niejeden wysokobudżetowy horror. Moja ocena byłaby znacznie wyższa, gdyby nie druga, słabsza połowa filmu. Napięcie trochę siadło, większość tajemnic się wyjaśniła. Pozostał pewien niedosyt, ale i tak polecam The Silent House - to świetny (urugwajski!) horror.
                                                                   werdykt:  7,5 /10

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

The Divide - rozkład moralny i upadek człowieczeństwa w pigułce


Kino nie rozpieszcza ostatnio miłośników postapokaliptycznych klimatów. Owszem, krążą pogłoski o tym, że po latach powstanie nowy Mad Max, w 2009 roku mieliśmy mroczną Drogę (The Road), a w 2010 roku niezły, ale nie wybijający się ponad przeciętność film Księga Ocalenia (The Book of Eli). Poza tym jednak brakuje mi błyskotliwego i zapadającego w pamięć wykorzystania postapokalipsy we współczesnym kinie (nie liczę tu jednak wszelakich produkcji o zombie, które - bądź co bądź - też stanowią przykład postapokalipsy). Być może tematyka ta nie jest obecnie zbyt nośnym tematem, ale nadal ma wielu wiernych fanów. A ci zapewne ucieszyli się na wieść, że powstał film The Divide.

Xavier Gens, który wyreżyserował The Divide, nie ma jak dotychczas wielu produkcji na swoim koncie, ale jest znany z nie najgorszej ekranizacji gry komputerowej Hitman i całkiem niezłego, choć niezbyt oryginalnego horroru Frontière(s) (polecam zwłaszcza ten francusko-szwajcarski horror, nawiązujący do  amerykańskich slasherów w stylu Wzgórza Mają Oczy). The Divide w tym zestawie również nie wypada źle, ale po kolei...

Film rozpoczyna się od mocnego uderzenia... bomby atomowej w Nowy Jork (tudzież jego okolice). Pewnej grupce osób udaje się odnaleźć w ogromnym chaosie, jaki trwa po eksplozji. Przypadkowi bohaterowie ukrywają się w piwnicach dużego apartamentowca, jednak nie wiedzą, jak długo przyjdzie im spędzić w podziemiach. Szczęśliwym trafem piwnicę budynku zamieszkuje jego konserwator, który jest niezwykle przewidującą osobą, bowiem zgromadził spore zapasy żywności na wypadek ataku terrorystycznego albo jakiejś innej katastrofy, a zatem... fasola w puszkach - jak znalazł! Gospodarz ten jest jednak osobą co najmniej podejrzaną, o niejasnych intencjach i dość ortodoksyjnych poglądach społeczno-politycznych. Prawdziwe emocje zaczynają towarzyszyć bohaterom, gdy dociera do nich grupa ludzi ubranych w specjalistyczne kombinezony, a szybko okazuje się, że bynajmniej nie są oni przyjaźnie nastawioną ekipą ratunkową...

Po takim opisie muszę jednak dodać, że The Divide jest tym, czym nie jest. Początkowy rozwój wydarzeń nieco zwodzi widzów i obiecuje im coś, czego dalej już nie będzie. Fabuła filmu rozwija się bowiem w kierunku ciężkiego, behawioralnego eksperymentu psychologicznego, w którym widz jest tylko biernym obserwatorem dramatycznych wydarzeń. Wraz z upływem czasu niektórzy bohaterowie odsłaniają swoją drugą, złowieszczą naturę, a inni coraz bardziej pogrążają się marazmie, błądząc pustymi spojrzeniami po klaustrofobicznych pomieszczeniach. Atmosfera zaczyna się zagęszczać, a film balansuje na krawędzi mrocznego dramatu i thrillera, czasem nawet horroru. Tutaj jednak strach nie czai się ukryty w ciemnościach, ale ukazuje swoje oblicze w ludzkich (a raczej "nieludzkich") zachowaniach ludzi. To naprawdę mocne kino, nie stroniące od ukazywania przemocy, okrucieństwa, szaleństwa i seksu, z całą pewnością nieprzeznaczone dla osób wrażliwych. Występują tu pewne analogie do filmu Miasto Ślepców (Blindness), zatem fani tego tytułu nie powinni być zawiedzeni oglądając The Divide. Ponadto dużym plusem obrazu jest dla mnie niejednoznaczne ukazanie upływu czasu. W zasadzie nie wiemy, czy mijają dni, tygodnie, czy miesiące, a jednak wydaje się, że wiedza ta wcale nie jest widzowi potrzebna.


Jak wspomniałem wyżej, The Divide raczej nie jest odpowiednim filmem dla osób wrażliwych, ale niestety nie jest też filmem dla osób czepialskich. W scenariuszu nie brakuje "dziur", a niektóre elementy są wyraźnie naciągane lub przesadzone. Nie chcę wdawać się tu w szczegóły, ale moim zdaniem wady filmu wynikają głównie z pewnych uproszczeń i umowności właśnie w scenariuszu. Domyślam się, że wielu "krytyków" rości sobie przez to prawo do "zjechania filmu od góry do dołu". I może nawet nie będą oni pozbawionymi racji, ale jeżeli przymknie się oko na pewne niedociągnięcia, to trzeba przyznać, że The Divide może dostarczyć sporej dawki niebanalnej rozrywki, raczej nielekkiej, ale za to przejmującej, a nawet wstrząsającej. Nie jest to film, o którym zapomina się w dziesięć minut po seansie.


Co do samych elementów stricte postapokaliptycznych, to nie ma ich w filmie tak wiele, jak można by oczekiwać, ale wynika to z faktu, że większość akcji toczy się w kilku pomieszczeniach piwnicy. Samo umiejscowienie akcji nie budzi już żadnych wątpliwości: wszystko dzieje się w mieście, z którego zostały tylko zgliszcza. Jest również dobitna scena, w której owe zgliszcza można podziwiać w pełnej krasie. Czyli ogólnie jest dobrze, ale mogło być lepiej. Poniższa ocena punktowa jest próbą zobiektywizowania mojej recenzji, ale wielbiciele postapokalipsy, którzy akurat narzekają na kinową posuchę w swojej ukochanej tematyce, mogą nawet   dodać jeden punkt do poniższego werdyktu. Tak, czy siak, film polecam.

werdykt:
7 /10


Zwiastun filmu można obejrzeć na przykład TUTAJ

wtorek, 10 kwietnia 2012

TRZY SZYBKIE (odc. 5): John Carter, The Awakening, Najczarniejsza Godzina


John Carter (2012)
gatunek: science fiction / przygodowy
podobne do: Avatar 
o czym: Ekranizacja klasycznej powieści sci-fi pt. "Księżniczka Marsa" (z 1912 roku), której autorem jest Edgar Rice Burroughs. Bohaterem historii jest John Carter, weteran amerykańskiej Wojny Domowej, który w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach zostaje przeniesiony na Marsa i przeżywa tam szereg niesamowitych przygód, takich jak udział w konflikcie trzech ras zamieszkujących planetę i miłość do księżniczki jednej z tych ras.
czy warto obejrzeć? John Carter to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów fantastyki. Wiele osób zarzuca mu brak polotu, ale trzeba pamiętać, że scenariusz powstał w oparciu o książkę napisaną ok. sto lat temu. Zatem wszelkie inne produkcje w rodzaju wyżej wymienionego Avatara powinny mieć kompleks wtórności wobec pomysłów, które zostały przedstawione w Johnie Carterze. To dobry, raczej niedoceniony film. Polecam!
werdykt:   7,5 /10


The Awakening (2011)
gatunek: horror
podobne do: Sierociniec, Inni
o czym: Młoda kobieta, która nie wierzy w duchy i bez pardonu rozprawia się z różnej maści szarlatanami organizującymi naciągane seanse spirytystyczne, zostaje wezwana do wyjaśnienia zagadki śmierci małego chłopca, który rzekomo ukazuje się w nocy i straszy w pewnej angielskiej szkole z internatem. Czyżby sceptycznie nastawiona bohaterka w końcu trafiła na prawdziwego ducha?
czy warto obejrzeć? Warto, ale... Jeżeli zaliczasz się do miłośników horrorów i widziałeś/aś już takie tytuły jak Inni z Nicole Kidman i hiszpański Sierociniec, po obejrzeniu The Awakening możesz poczuć się trochę zawiedziony/a. Początek filmu jest niezwykle ciekawy i zapowiada coś oryginalnego, ale końcówka wyraźnie rozczarowuje. Oglądamy klasyczne patenty z duchami, zrealizowane bardzo dobrze, ale to wszystko już gdzieś było (zwłaszcza w wyżej wymienionych dwóch tytułach) . 
werdykt:  /10


Najczarniejsza Godzina (2012)
gatunek: akcja / science fiction / horror
podobne do: filmów typu "inwazja z kosmosu"
o czym: Kosmici atakują! Tym razem jednak rzecz dzieje się w Rosji, a nie jak zwykle w tego typu produkcjach: w USA. Poza tym okazuje się, że kosmici są niemal niewidzialni (czasem tylko mienią się jakąś pomarańczową mgiełką) i interesuje ich energia elektryczna, którą mogą wyłuskać z naszej biednej planety. Plus do tego grupa młodych ludzi walczących o przetrwanie, czyli nic nowego.
czy warto obejrzeć? Szkoda czasu dla tej szmiry. Scenariusz filmu jest wtórny, aktorzy jacyś drętwi, a dialogi wręcz porażają swoją naiwnością. Akcja toczy się dość szybko, ale nie nie wciąga ani trochę. Efektów specjalnych też jakoś mało i delikatnie mówiąc nie zachwycają. Generalnie jest to bardzo słaby film, który właściwie nie zasługuje na ocenę wyższą niż 2/10, ale te pół punktu dodaję za kilka niezłych elementów postapokaliptycznych (głównie scenografie).
werdykt:  2,5 /10

sobota, 31 marca 2012

WIECZNA WOJNA - Marvano, Haldeman

"RECENZJA" KOMIKSU
Tak się jakoś składa, że wszystkie komiksy dotychczas opisywane przeze mnie na łamach Odległych Światów to albumy wybitne, bądź "tylko" bardzo dobre. Tym samym wszystkie moje dotychczasowe recenzje komiksów są raczej rekomendacjami, aniżeli prawdziwymi "recenzjami". Nie inaczej jest i tym razem, ponieważ chciałbym przedstawić bodaj najlepszy komiks science fiction, jaki widziałem i czytałem, czyli album zatytułowany Wieczna wojna.


KILKA SŁÓW O WYDANIU
Komiks Wieczna wojna jest adaptacją powieści o tym samym tytule, której autorem jest Joe Haldeman, weteran wojny w Wietnamie. Komiksowa adaptacja tego dzieła trafiła do Polski w 1990 roku, za sprawą magazynu "Komiks", związanego z miesięcznikiem "Fantastyka". Całą opowieść tworzyły wówczas trzy albumy (część drugą i trzecią historii wydano w roku 1991 i komiksy te są dziś raczej trudno osiągalne, jeżeli chodzi o możliwość zakupu, choć z pomocą niejednokrotnie przychodzą portale aukcyjne). Na szczęście w 2009 roku wydawnictwo Egmont przysłużyło się wielu fanom komiksu wydając trzy części Wiecznej wojny w jednym albumie, swoją drogą w bardzo przyjemnej oprawie i na "kredowym" papierze. W stosunku do pierwotnego polskiego wydania Egmont zmienił też format kartek na nieco mniejszy, co akurat niespecjalnie przypadło mi do gustu, ale i tak nie umniejsza to przyjemności z oglądania, czytania i "obcowania" z Wieczna wojną.



Okładki pierwszego polskiego wydania "Wiecznej wojny" delikatnie mówiąc nie porażały wyglądem. No, może jeszcze pierwsza część jakoś ujdzie, bo druga i trzecia raczej straszą tandetą...

WIETNAM W KOSMOSIE
Komiks ten przenosi na kosmiczny grunt wojnę w Wietnamie, której doświadczył Haldeman, jednakże przesłanie opowieści jest raczej uniwersalne i może być odniesione do każdej wojny, jako zjawiska. Głównym bohaterem Wiecznej wojny jest William Mandella, żołnierz elitarnej jednostki wojskowej, w skład której weszły osoby o ponadprzeciętnym zdrowiu, wytrzymałości i IQ wynoszącym powyżej 150. Mandella wraz z pozostałymi wybrańcami zostaje poddany intensywnemu szkoleniu, które ma przygotować żołnierzy do kontaktu bezpośredniego z wrogiem, którym są Bykarianie, czyli tajemnicza rasa mieszkańców planety Aldebaran w gwiazdozbiorze Byka. Problem w tym, że w momencie odbywania przez żołnierzy szkolenia żaden człowiek nie widział jeszcze Bykarianina na oczy. Wiadomo tylko tyle, że Bykarianie są agresorem zagrażającym całej ludzkości, co sprawia, że funkcjonowanie całej niebieskiej planety zostaje  niemal całkowicie podporządkowane wojennej mobilizacji.

"TYLKO MARTWI UJRZELI KONIEC WOJNY"
Wieczna wojna opisuje historię pewnego konfliktu wojennego, ale przede wszystkim kładzie nacisk na dramatyczne losy ludzi, którzy muszą stawić czoła okrucieństwu wojny. Bohaterowie komiksu muszą stawić czoła własnym słabościom i ułomnościom, bo wojna nie wybacza popełnianych błędów. Wojna w tym komiksie rządzi się również swoimi specyficznymi prawami. Bywa nielogiczna, absurdalna i nieprzewidywalna, a ponadto ta ostania cecha najlepiej opisuje sam finał konfliktu pomiędzy Ludźmi i Bykarianami. Więcej na temat fabuły i przesłania komiksu nie powiem, żeby nie psuć potencjalnym czytelnikom radości z odkrywania tych elementów komiksu. Zapewniam jednak, że scenariusz Wiecznej wojny jest więcej niż interesujący, a historia opowiadana jest w taki sposób, że lektura po prostu wciąga jak odkurzacz.

TRANSPONOWANIE MYŚLI W OBRAZY
Co do warstwy graficznej, to właściwie nic poza superlatywami nie przychodzi mi do głowy. Styl rysunków Marvano doskonale wpisuje się w konwencję science fiction, co widać zwłaszcza po wszelakich budynkach, pojazdach, statkach kosmicznych i broni, jakie oglądamy na kartach komiksu. Rysunki zaskakują czasami szczegółowością, a innym razem porażają pięknem prostoty i wymowności. Jednak niesamowity klimat zawdzięczają w dużej mierze świetnie dobranym barwom (autorstwa Bruno Marchanda), które chyba w najlepszy z możliwych sposobów oddają pustkę i chłód kosmosu oraz klaustrofobię towarzyszącą ludziom znajdującym się wewnątrz żelaznych, zawieszonych w próżni "puszek". Poza tym jednak w komiksie nie brakuje rysunków prezentujących rozległe przestrzenie, zwłaszcza powierzchni planet, które wyglądają równie obco i tajemniczo, co wspomniany bezkres kosmosu.













CZAS NA SENTYMENTY
Wieczna wojna jest komiksem, którego nigdy nie zapomnę. Jest to jednocześnie jeden z tych komiksów, do których wracam najczęściej. I do dziś, niemal za każdym odczuwam tą samą fascynację, jaka towarzyszyła mi podczas pierwszego kontaktu z historią Williama Mandelli, co miało miejsce jakieś 16-17 lat temu. Ale z tym częstym wracaniem trzeba jednak uważać, bo przecież każda świętość może szybko spowszednieć. Kończę swoją "recenzję" wystawiając "bardzo obiektywną" ocenę. Ale i tak, bez względu na jakieś tam noty i numerki, Wieczną wojnę warto poznać. Polecam...

werdykt:
10 /10

czwartek, 1 marca 2012

"O koniu i jego ludziach", czyli kilka przemyśleń po obejrzeniu filmu "War Horse" [Czas Wojny] w reżyserii Stevena Spielberga

Najwyższa pora zacząć weryfikować filmowe oczekiwania 2012 roku. Na pierwszy ogień idzie koń, czyli film przygodowo - wojenny pt. War Horse.


War Horse to epicka opowieść, a nawet "filmowa laurka" o przyjaźni człowieka i zwierzęcia, o lojalności, nadziei i wytrwałości na froncie I wojny światowej. Film przedstawia historię ludzi, których losy związane są z losami konia o imieniu Joey. Koń ten dorasta na angielskiej farmie, by potem trafić do Francji i wziąć udział w dramatycznych wydarzeniach dziejących się podczas wojny. Ciekawostką jest fakt, że "zwierzakowi" przyjdzie służyć po obu stronach konfliktu, towarzysząc ludziom różnych narodowości. Szczęście Joey'a polegało na tym, że udawało mu się trafiać na osoby, którym wojna była "nie po drodze" i nie mogli oni pojąć jej okrucieństwa.

Historia opowiadana w War Horse jest obarczona dużą dozą patosu i naiwności, jednak nawet jeżeli pokłady infantylizmu tej opowieści byłyby znacznie większe, film i tak by mi się podobał. Ma na to wpływ kilka elementów, a mianowicie:

a) widowiskowość, jaką twórcom War Horse udało się osiągnąć bez użycia cyfrowych efektów specjalnych. Sceny batalistyczne są naprawdę dynamiczne i emocjonujące, nagrane bez zbędnych "ulepszaczy". Oko cieszą też dopracowane w najdrobniejszych szczegółach scenografie;
b) muzyka, której autorem jest jeden z najbardziej cenionych kompozytorów związanych z Hollywood, czyli John Williams. Soundtrack filmu jest naprawdę niezły. Podniosłe, symfoniczne utwory, przy których trudno nie uronić łezki to w zasadzie żadna nowość w tego typu produkcjach, ale utworom Williamsa nie można odmówić "jakości";
c) kapitalna scena rozgrywająca się na polu walki, kiedy zaplątanemu w druty kolczaste Joey'owi próbują pomóc dwaj żołnierze: Anglik i Niemiec. Początkowo ich dialog rozgrywa się "na ostrzu noża", by potem ukazać obu żołnierzom ludzkie oblicze swojego wroga i podać w wątpliwość sens konfliktu, w którym uczestniczą;
d) gra aktorska... zwierząt. Wygląda na to, że zwierzęta są najbardziej wiarygodnymi i naturalnymi aktorami. Na uwagę zasługują również efekty tresury, jaką musiały przejść niektóre z nich. W jednej ze scen rozpędzony na polu bitwy koń próbuje z rozmachem przeskoczyć okop, co nie do końca mu się udaje. Zwierzę przewraca się na ziemię, po czym podnosi się i galopuje dalej wewnątrz okopów, pomiędzy uciekającymi na boki żołnierzami. Na dużym ekranie wygląda to niesamowicie. Zachodzę w głowę, jak filmowi spece zmusili konia do takiego wyczynu. Albo był tak wytresowany, albo scena była w dużej mierze dziełem przypadku. Bez względu na okoliczności - należą się duże brawa.


I na tym kończę, wystawiając filmowi War Horse bardzo wysoką notę, co jest zaskoczeniem nawet dla mnie. Nie jest to dzieło epokowe, ale chyba nawet sam Spielberg nie miał na celu uczynienia filmu War Horse czymś, czym film ten nigdy nie miał szansy się stać. To po prostu "ładny film", który prawdopodobnie za parę lat będzie oglądany przez rodziny zgromadzone przy telewizorach, tuż po niedzielnym obiedzie.

werdykt:
/10

czwartek, 16 lutego 2012

Wszyscy jesteśmy podróżnikami w czasie... - recenzja powieści "Stanie się czas" Poula Andersona


Jack Havig jest człowiekiem, który posiada niezwykłą umiejętność: potrafi podróżować w czasie. Nie wiadomo, jak tego dokonuje, ale jego talent wydaje się być wynikiem jakiejś mutacji. W każdym razie już się z tym urodził, więc podróżowanie do przyszłości i przeszłości przychodzi mu niemal tak łatwo, jak oddychanie. Są z tym jednak pewne problemy. Jack nie może zabierać ze sobą i przenosić w czasie ciężkich przedmiotów, nie może precyzyjnie wymierzyć momentu, w którym akurat chce się znaleźć, bo robi to na tzw. "czuja". Jest jeszcze kilka innych problemów technicznych, ale co tam... Podróżowanie w czasie daje spore możliwości. Dość łatwo można się wzbogacić lub manipulować innymi ludźmi, chyba, że natrafi się na... innych podróżników w czasie. Teoretycznie nie jest łatwo na nich natrafić, bo każdy osobnik posiadający umiejętność swobodnego przemieszczania się w czasie będzie swój talent skrzętnie ukrywał przed innymi, kierując się egoizmem albo obawą przed posądzeniem o obłąkanie. Ale jak już chciałoby się znaleźć innych podróżników w czasie, warto pomyśleć o wybraniu się do czasu jakiegoś znamienitego i kluczowego dla losów świata wydarzenia. Jak się okazuje, dobrym wyborem jest Jerozolima w momencie Ukrzyżowania...

Realizując ten pomysł Jack Havig po raz pierwszy spotkał innych podróżników w czasie. Niestety mieli oni zupełnie odmienne poglądy na sposób wykorzystania umiejętności podróżowania w czasie, zakładali również wykorzystanie samego Jacka Haviga do realizacji swoich niecnych planów. Główny bohater powieści Stanie się czas nie jest jednak konformistą i zawsze postępuje w zgodzie ze swoim sumieniem. Podczas wielu podróży w czasie będzie mu dane ujrzeć nie tylko zagładę ludzkości, ale również rozwój nowej cywilizacji, której będzie przewodził tajemniczy lud Maurai.

Powieść Stanie się czas jest lekkim, rozrywkowym, ale nie pozbawionym inteligencji utworem z gatunku science fiction. Książka została napisana w 1973 roku i obecnie (niestety) zauważalne są w niej pewne anachroniczne pomysły i nietrafione wizje przyszłości. Autor nie przewidział na przykład wynalezienia czegoś takiego jak telefon komórkowy, zatem pewne problemy podróżników w czasie były dla mnie co najmniej niezrozumiałe, a wręcz niedorzeczne. Nie do końca przekonała mnie również przedstawiona przez Poula Andersona wizja samych podróży w czasie, a dokładnie zupełny brak tzw. paradoksów czasowych. Według teorii użytej przez autora nie można - cofając się w czasie - zmienić kluczowych wydarzeń w swoim życiu, ani w życiu innych ludzi. Nie ma więc alternatywnych światów i alternatywnej historii, bo ta biegnie tylko jednym torem, nie licząc drobnych odchyłów. Mimo tego, jeżeli przymkniemy oko na drobne nielogiczności i uproszczenia fabularne, a także przyjmiemy słuszność założeń autora co do technicznych aspektów podróży w czasie, powieść Stanie się czas dostarczy nam sporej dawki niegłupiej rozrywki. Dla miłośników tego specyficznego "działu" sci-fi, jakim są utwory o podróżach w czasie, jest to pozycja obowiązkowa albo po prostu kolejna na liście "do odhaczenia". Osobiście jestem niemalże wielbicielem tego rodzaju literatury sci-fi, ale ze względu na kilka wyżej wymienionych aspektów, które w moich oczach  były wadami, przyznaję powieści "tylko" siódemkę. Ale za to solidną.

werdykt:
7 /10

sobota, 4 lutego 2012

z cyklu "Moje meble" cz. 2


Cykl "Moje meble" dedykuję pamięci Andrzeja Butruka (1964-2011).


Podnóżek

Mam ja w domu dwa podnóżki
Jeden polski, drugi ruski
Oba śliczne jak cholera
Lecz,
Jeden nogi lepiej wspiera

***

Kontuar

Marzę, że przy kontuarze
Znów się kiedyś przepoczwarzę...

***

Komoda

Gdy trzymam swą dłoń w komodzie
Dokuczliwie coś mnie bodzie
Sprawdzam, co to za maszkara
A, to taki minibaran...

***

Leżanka

Wstrętne mam ja dwa dwa bratanki
Precz bydlęta z mej leżanki!

***

Półkotapczan

Gdybym ja miał wskazać mebel
Który wspiął na wyższy szczebel
Przechowanie, jak i spanie
Powiedziałbym
O półkotapczanie

***

Stół

Ręką w stół uderzam
Lecz stół ani drgnie.
Moja hipoteza:
Mam za słabą pięść.

***

Stół (wersja opcjonalna)

Uderzam dłonią w stół
Lecz stół ani drgnie
Tylko palec mój
Chyba mi się wgnietł.

***


wtorek, 31 stycznia 2012

"Moje meble" cz. 1 - w odpowiedzi na "Strofy z sofy" pewnego Wielkiego Poety

Zapraszam na nowy cykl poezji (nie)wysokich lotów, czyli kolejną porcję antypoezji. Cykl ten nazwałem w dość minimalistyczny sposób: "Moje meble". I w zasadzie na tym mógłbym zakończyć swój komentarz, tyle, że muszę nawiązać tu do źródła jego powstania. A źródłem tym jest pewien satyryczny program telewizyjny nadawany w latach 1995-2000. Chodzi oczywiście o KOC, czyli Komiczny Odcinek Cykliczny. Jeśli pamiętacie ten program, z pewnością wiecie doskonale do czego chcę nawiązać. KOC miał swoje stałe, żelazne wręcz punkty, a jednym z nich były wiersze natchnionego Poety w cyklu "Strofy z sofy". Tu małe przypomnienie (albo jak ktoś nie widział, to niech nadrobi te karygodne zaległości):



Ja natomiast, aby nie powielać tych genialnych utworów, ale raczej rozwinąć konwencję, wziąłem na warsztat pierwszą lepszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy, a jaka odpowiadałaby przyjętemu w KOC-u schematowi. Padło na meble i okazało się, że to trafny wybór, o czym - mam nadzieję - będą mogli przekonać się wszyscy czytelnicy.

...z cyklu "Moje meble":

Taboret

Och, Taborecie!
Me drewniane dziecię!
Gdybyś umiał mówić przecie,
Rzekłbyś pewnie:
"ecie pecie..."

***

Meblościanka

Wita mnie każdego ranka
Z taniej sklejki meblościanka.
Smutny jest więc każdy ranek,
Lecz cóż wymagać
Od meblościanek?

***

Kufer

Naprawdę wielki jest mój kufer.
Dobrze to,
A wręcz super.

***

Bieliźniarka

W nowej, pięknej bieliźniarce
Trzymam gacie
Po mym tacie.

***

Kredens

Siedząc przy kredensie
Myślę o życia sensie.
I tak konstatuję,
Że sens właśnie tu jest.
Mego życia sens
Tu, gdzie ten kredens.

***

Sofa

Gdybyś, moja piękna Sofo
Zastąpiła mi gramofon,
Byłbym ci ja bardzo wdzięczny,
Bo gramofon mi się spieprzył.

***
c.d.n.

czwartek, 26 stycznia 2012

Pluszaki, Bulwy i żywe Kamulce, czyli wizyta w knajpie "Grillbar GALAKTYKA"

Dziś kilka (no, może trochę więcej...) słów o bardzo przyjemnej książce, a mianowicie o powieści Grillbar GALAKTYKA, której autorką jest Maja Lidia Kossakowska. Nigdy wcześniej nie czytałem powieści tej autorki, bo z tego co już zdążyłem się zorientować, Kossakowska tworzy głównie utwory fantasy, a tym razem proszę: nie dość, że Grillbar GALAKTYKA można bez wahania zaliczyć do gatunku science fiction, to na dodatek jest to bardzo humorystyczne science fiction, a zarazem space opera pełną gębą.


Ponad wszystko jednak Grillbar GALAKTYKA to książka o kuchni i gotowaniu, ale w wydaniu iście kosmicznym. Za sam pomysł należy się duże uznanie dla autorki, bo powieść jest po prostu oryginalna. Głównym bohaterem książki jest Hermoso Madrid Iven, szef kuchni w restauracji "Płacząca Kometa". Ma on pod swoimi skrzydłami naprawdę wybuchową mieszankę podopiecznych z różnych zakątków wszechświata: Bulwy, Oktopusanie, Ślimaczniki, Syreny i wiele innych. Każda z ras specjalizuje się w innych czynnościach kuchennych, jak np. Bulwy, czyli istoty wyglądem przypominające przerośnięte warzywa, które nie mają sobie równych w... krojeniu i porcjowaniu mięsa. Menedżerem restauracji jest np. Gliniasty Antracytowy Odprysk, który należy do gatunku Pluszaków z planety Kronos. Wachlarz potraw serwowanych w "Płaczącej Komecie" jest równie imponujący, co skład jej załogi. Podają tu np. gromotnika z Liry, laudyjskiego grzywacza ponczowego, zielonolistki, czarnotrufle z Jugot, ryczybuhaja aldebarańskiego i całą masę innych smakołyków. Drugi plus dla autorki za pomysłowe nazewnictwo. Choć nie jest to może poziom znany z powieści i opowiadań Stanisława Lema, to i tak jest ciekawie, zabawnie, a przy tym inteligentnie. Zresztą porównanie powieści Grillbar GALAKTYKA do humorystycznej części twórczości Lema nie jest w tym przypadku zbyt szczęśliwe. To raczej nie ten kaliber. Powieści Kossakowskiej zdecydowanie bliżej do Autostopem przez galaktykę Douglasa Adamsa lub opowiadań Henry'ego Kuttnera (np. cykl o Hogbenach, cykl o Gallegherze).

W olbrzymim kotle planet, ras i obyczajów rysuje się fabuła powieści Grillbar GALAKTYKA, która oscyluje pomiędzy komedią i przygodą z kryminalnym wątkiem. Nie będę tu zdradzał wiele szczegółów, ale dodam tylko, że Hermoso Madrid Iven, jako międzygalaktyczny kucharz wpadnie w naprawdę wielkie tarapaty. Jego przygody są momentami bardzo nieprzewidywalne (kolejny plus!) i awanturnicze. Poza inteligentnym podejściem do tematu (nazewnictwo i użyte pomysły) książka zaskoczyła mnie swoją "lekkością" i tym, że fantastyczne przygody w świecie kosmicznej kuchni były naprawdę wciągające i nie przynudzały. Muszę przyznać, że było sporo momentów, w których uśmiech nie schodził z facjaty. Jak tu się nie śmiać, gdy np. narrator "z pełną powagą" przytacza nazwy wyznań (religii), jakie posiadają swoich kosmicznych misjonarzy: "Arkturiański Kościół Siwej Gąski Siwej" i "Wyznawcy Czarnego Prostopadłościanu"? Kolejny plus dla autorki za genialne poczucie absurdu.

Poza całym kosmicznym tałatajstwem i space operowymi pomysłami w Grillbar GALAKTYKA można znaleźć bardzo dużo odniesień do naszej szarej - ale wcale nie mniej absurdalnej - rzeczywistości. I tak na przykład mamy Unię Galaktyczną zrzeszającą różne planety i narody, a dodatkowo ustanawiającą swoje wspólnotowe prawo (czy my to skądś znamy?). Jednym z pomysłów Unii Galaktycznej jest wprowadzenie do jadłospisu wszelkich punktów gastronomicznych gęstej zielonej papki, która miałaby zastąpić mięso. Rzecz jasna ten "postępowy" pomysł nie znajduje wielu zwolenników wśród intergalaktycznych kucharzy i restauratorów. Natomiast namacalnym dowodem na obecność urzędniczych łapsk Unii Galaktycznej w "Płaczącej Komecie" jest postać kontrolera, który nazywa się Archistrategus Bar i jest Kamulcem, to znaczy "żywym kryształem z układu Gemmy". Kontroler ten, jako żywy kryształ nie posiada układu pokarmowego, zatem nigdy w życiu niczego nie jadł. I jak na ironię losu jest unijnym specjalistą od żywienia! Czy to aby do złudzenia nie przypomina pewnych "idei" i absurdów znanych z funkcjonowania naszej ukochanej Unii E*****skiej? Pewnie, że tak! I tu muszę przyznać autorce następnego plusa: za krzewienie wśród czytelników fantastyki - choćby w najmniejszym stopniu, ale zawsze - libertariańskich idei. Nie, żeby była to książka o polityce, ale ogólny przekaz wydaje się być naprawdę "wolnościowy".

Gdybym miał wskazać jakieś wady tej powieści, to z pewnością byłby to epizod, w którym załoga "Płaczącej Komety" musi zmierzyć się z obcym organizmem przypominającym ksenomorfa ze słynnej serii filmów z Sigourney Weaver w roli głównej. Może niektórym taki pastisz Obcego nawet przypadnie do gustu, ale w moim przekonaniu ten szczególny wizerunek obcych jest już w popkulturze tak wyeksploatowany, że kolejne jego wykorzystanie może razić. Wolałbym, żeby autorka wymyśliła w tym miejscu charakterystykę jakiejś bliżej nieokreślonej istoty, która jednak byłaby tworem oryginalnym. Na szczęście przygoda z Obcym (tym Obcym!) w Grillbar GALAKTYKA stanowi tylko dość krótki epizod, w dodatku nie mający właściwie żadnego znaczenia dla głównej osi fabularnej powieści. Poza tym uważam, że samo zakończenie książki również mogłoby być bardziej oryginalne i zaskakujące, ale to w zasadzie tylko czepialstwo, bo Grillbar GALAKTYKA to kawał dobrej, czysto rozrywkowej literatury sci-fi.

Kończę swoje wywody przyznając autorce (i książce) wysoką notę, a wszystkim niedowiarkom mówię: Polacy nie gęsi i swoje Autostopem przez galaktykę mają.

werdykt:
/10

poniedziałek, 16 stycznia 2012

NIE BÓJ SIĘ CIEMNOŚCI... bo nie ma czego się bać [recenzja]

Nie bój się się ciemności to horror w reżyserii niejakiego Troy'a Nixey'a, a producentem i scenarzystą jest  tu nie kto inny jak Guillermo del Toro (Labirynt Fauna, Kręgosłup Diabła, Oczy Julii). Nie da się jednak ukryć, że jest to jeden z najmniej udanych horrorów w karierze tego twórcy. Film zrealizowany jest przyzwoicie, ale nie porywa. Jednak jego najgorszym grzechem jest to, że nie straszy...


Fabuła filmu opiera się na zmodyfikowanym schemacie nawiedzonego domu. Mamy zatem dużą, starą rezydencję, która kryje w sobie wiele tajemnic poprzednich jej mieszkańców. Tym razem jednak chodzi o mroczne wyobrażenie "wróżek zębuszek", które bynajmniej nie przypominają wróżek, jakie znamy z baśni i bajek dziecięcych, ale są małymi, szkaradnymi gnomami, które porywają dzieci dla ich śliczniutkich, małych ząbków. Gnomy te żyją odwiecznie w swojej jaskini, z której wyjście stanowi popielnik w piwnicy starej rezydencji. W to miejsce trafiają zaś główni bohaterowie filmu, czyli facet rozwodnik ze swoją nową dziewczyną i jego smutne dziecko. Nie sposób nie domyślić się, co będzie głównym motywem fabuły i jakie wydarzenia będą dalej następowały. Gnomy straszą małą dziewczynkę, a tej oczywiście żaden z dorosłych nie chce uwierzyć w choćby jedno słowo na temat okropieństw, jakie ją spotykają. Jedynym ratunkiem jest światło, bo to jedyna rzecz, jakiej boją się wredne i złowrogo nastawione małe istoty.

Jak widać koncept scenarzystów nie wprowadza na ekrany jakiejś niewyobrażalnej grozy. Film stara się raczej straszyć widza drobiazgami. Niestety, o ile udawało się to w wielu poprzednich filmach Guillermo del Toro, o tyle w Nie bój się się ciemności groza jest raczej umowna. Zresztą nie bardzo sprzyja jej sam pomysł z "wróżkami zębuszkami", do których dorobiono nawet śmiertelnie poważną teorię, jakoby w dawnych wiekach stworzenia te zawarły pakt z papieżem, że nie będą porywać dzieci, jeżeli te będą umieszczać wypadające ząbki pod poduszkami. A w zamian pod poduszkami dzieci znajdowały samorodki srebra. Teoria raczej śmiechu warta i ciężka do przełknięcia, chyba, że... Chyba, że jest się dzieckiem w wieku - powiedzmy - od siedmiu do dziesięciu lat. I taka właśnie jest moja puenta. Z pewnością bałbym się oglądając Nie bój się się ciemności, pod warunkiem, że mój wiek można byłoby umieścić w wyżej wymienionym przedziale.

Na pocieszenie dodam jednak, że jedna scena nawet mi się spodobała. Chodzi o scenę z dziewczynką, która siedzi pod kołdrą z latarką w dłoni i po woli ową kołdrę odsłania. Końcowy efekt jest przewidywalny, ale mimo wszystko "przyjemny". Poza tym całość ratuje dość ciekawe zakończenie, całkiem w stylu Guillermo del Toro, raczej bez "happy endu". Dlatego też szkoda, że film pretendujący do miana solidnego horroru poległ niemal na całej linii. Zjadła go dość irytująca, infantylna i przewidywalna fabuła oraz niedostatek prawdziwych emocji. Pomimo, że nie jest to w żadnym wypadku realizacyjne dno, film poniósł zasłużoną porażkę.

werdykt:
/10