RECENZJE FILMÓW / KSIĄŻEK / GIER PLANSZOWYCH I KOMPUTEROWYCH / SCIENCE FICTION / HORROR / FANTASY / THRILLER / POSTAPOKALIPSA

czwartek, 27 stycznia 2011

Pinokio opowiedziany zupełnie inaczej - recenzja komiksu Winshluss'a

Jestem właśnie po lekturze najnowszego komiksu wydawnictwa „kultura gniewu”, zatytułowanego „Pinokio”. Autorem tego dzieła jest niejaki Winshluss. To rzecz jasna pseudonim, pod którym kryje się Vincent Paronnaud, współtwórca filmowej (nawiasem mówiąc - rewelacyjnej!) adaptacji komiksu „Persepolis”. Tyle o autorze, bo nie zamierzam tu specjalnie wchodzić w szczegóły. Moim celem jest przede wszystkim wychwalenie komiksu „Pinokio” pod niebiosa :)


Bohaterem historii jest oczywiście Pinokio, ale w przeciwieństwie do literackiego pierwowzoru nie jest on drewnianą kukiełką, a stalowym androidem bojowym. Po opracowaniu swojego projektu życia, Gepetto udaje się niezwłocznie do jednostki wojskowej, zostawiając robota ze swoją żoną Swietłaną. Podczas gdy chciwy wynalazca próbuje sprzedać Pinokia armii, jako śmiercionośnego i niezniszczalnego robota, Swietłana odkrywa w domu możliwości małego androida. Zwróciwszy szczególną uwagę na długi nos Pinokia próżne babsko wykorzystuje go w celu zaspokojenia swoich potrzeb seksualnych. Tak zaczyna się długa i obfitująca w wiele przygód historia Pinokia…

W komiksie Winshluss'a dobrze znana wszystkim bajka została skonfrontowana ze smutną i brutalną rzeczywistością. Nie brakuje tu przemocy, narkotyków, pijaństwa, seksu i gwałtu, choć muszę dodać, że historia ta nie ma tak dużego ciężaru gatunkowego jak omawiany na łamach Odległych Światów komiks „Bez komentarza”. Duża doza bajkowości została tu zachowana, szczególnie za sprawą świetnych rysunków, wykonanych różnymi technikami. Nad samymi rysunkami nie będę się tu rozwodził, ale dodam tylko, że cechują się one dość prostym, bajkowym stylem, a jednocześnie są niezwykle klimatyczne, wręcz mroczne. Wracając do naszego głównego bohatera: Pinokio jest biernym obserwatorem świata, w którym egzystuje, a jednocześnie jest osią wszelkich wydarzeń tego świata. Przemierza dziwny świat będąc tworem pozbawionym emocji, nieświadomie doświadcza ich jednak ze strony napotkanych postaci. A trzeba dodać, że jest to naprawdę wybuchowa mieszanka wrażeń. Dość powiedzieć, że naszemu bohaterowi przytrafiają się takie "przygody" jak wrzucenie do pieca, zawiśnięcie na stryczku umieszczonym na olbrzymiej atrapie świątecznego cukierka, czy pożarcie przez rybę-monstrum. Poza dawką raczej negatywnych emocji jest tu także miejsce na groteskę, czarny humor i wzruszenia. Szczególnie rozbawiły mnie przerywniki, jakimi są krótkie historyjki o karaluchu imieniem Jiminy. Karaluch ten zamieszkuje głowę androida Pinokia, a ponadto – żeby było ciekawiej – jest niedoszłym pisarzem, pozbawionym zupełnie weny twórczej i chęci do życia. W całej opowieści pojawia się także banda siedmiu krasnoludków, a raczej siedmiu zbereźników, którzy próbują obudzić śpiącą królewnę i urządzić sobie dziką orgię z jej udziałem…

Koniec tego, więcej szczegółów już nie zdradzę. Komiks „Pinokio” polecam zdecydowanie. To z pewnością jeden z najciekawszych komiksów jakie było mi dane przeczytać. Na uwagę zasługuje także wydanie tego dzieła. Duży format (bodajże A4), ok. 190 stron na kredowym papierze, gruba, twarda oprawa i świetna okładka. Ale to wszystko niestety ma swoją (dosyć słoną) cenę. I to jest chyba największa (o ile nie jedyna) wada „Pinokia”. 

Po więcej informacji na temat komiksu i przykładowe strony do obejrzenia odsyłam na stronę kultury gniewu

Moja ocena:
10/10

środa, 26 stycznia 2011

W Rosji

A ja tylko chciałem spędzić miło czas.
Pojechać na wycieczkę.
Zwiedzić zabytki, choćby były nudne
I trudne.
Spróbować miejscowych przysmaków.
I braków.
Poznać zwyczaje tamtejsze.
Piękniejsze?
A wszystko to na nic.
Bo po przekroczeniu granic
Zostałem porwany.
Przez brutalnego handlarza winogronami z Dagestanu.

***

czwartek, 20 stycznia 2011

Kosmiczna katastrofa i archeologia obcych cywilizacji

Tym razem zapraszam na wizytę w naprawdę odległych światach, do których przenosi czytelników powieść Jacka McDevitt’a, zatytułowana Boża Klepsydra. Jednak zanim przejdę do konkretów, muszę napomknąć nieco o autorze (bez obaw - nie będzie nudnego życiorysu).


Z twórczością McDevitta zetknąłem się już dobre parę lat temu, przy okazji lektury jego wcześniejszych powieści, zatytułowanych odpowiednio Brzegi zapomnianego morza, Boża maszyneria oraz Droga do wieczności. Wrażenia po ich przeczytaniu były różne, jednak jedno jest pewne: McDevitt pisze rasowe powieści science fiction, żeby nie rzec nawet hardcore’owe science fiction. Brzegi zapomnianego morza strasznie mnie zanudziły, Bożą maszynerią byłem wprost zachwycony, a Droga do wieczności jest jedną z ciekawszych powieści postapokaliptycznych, jakie czytałem. W sumie, trochę taki rozrzut emocjonalny. Ale z uwagi na pozytywne emocje towarzyszące mi podczas lektury książek McDevitt’a bez cienia żalu i zająknięcia wydałem ok. 20 zł na Bożą klepsydrę, która – jak się wcześniej dowiedziałem – stanowi luźną kontynuację wspomnianej „Maszynerii”. Czy było warto? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna…

Akcja Bożej klepsydry rozgrywa się w 2223 roku, i jest skupiona na wydarzeniach dziejących się wokół planety Maleiva, zwanej w realiach powieści także jako Deepsix. Planeta ta ma przestać istnieć za trzy tygodnie, w wyniku kosmicznego zderzenia z planetą Morgana. I w zasadzie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale – jak na ironię – Deepsix jest jedną z nielicznych planet, na której człowiek odkrył życie. Odkrył, ale niestety nie zdążył dokładnie zbadać, bowiem na kilka tygodni przed zderzeniem planet naukowcy odnaleźli na Deepsix prastare ruiny i artefakty po obcej cywilizacji. Specjalna wyprawa naukowców, którym przewodzi pilot Priscilla Hutchins, udaje się na planetę w poszukiwaniu wszelkich śladów pozostałych po rozumnej cywilizacji i rzecz jasna, zabrania stamtąd jak największej ilości „pamiątek”. W wyniku niefortunnego splotu wypadków dwa lądowniki, którymi dysponuje ekspedycja, zostają zniszczone, a wahadłowce krążące wokół planety są typowymi statkami międzygwiezdnymi, w ogóle nieprzystosowanymi do wejścia w atmosferę. Naukowcom nie pozostaje nic innego, jak znaleźć sposób na wydostanie ekspedycji z Deepsix. Sama ekspedycja zaś musi stawić czoła nie tylko tajemniczej historii rasy zamieszkującej przed laty tą planetę, ale także niebezpieczeństwom ze strony tamtejszej flory, fauny i niesprzyjającym warunkom klimatycznym, które na domiar złego ciągle się pogarszają, na skutek nieuchronnego zbliżania się planety Morgana.

Tak zarysowana fabuła powieści zapowiada naprawdę ciekawą rozrywkę, jednak w cieszeniu się odkrywaniem tajemnic Deepsix przeszkadzało mi kilka czynników. Po pierwsze, książka ma jakieś 520 stron, co oczywiście wadą nie jest, ale odniosłem wrażenie, że akcja zaczęła mnie naprawdę intrygować dopiero po przeczytaniu… ok. 300 stron. A przez te 300 stron było po prostu średnio. W mojej ocenie przyczyną takiego stanu jest zbyt duża liczba bohaterów (drugo i trzecioplanowych), która przeszkadza w utożsamianiu się z najważniejszymi postaciami w powieści, a także częste przeskakiwanie między kilkoma miejscami akcji. Ten drugi argument podyktowany jest chyba jednak chęcią autora, aby kosmiczną katastrofę i akcję ratowniczą przedstawić w sposób jak najbardziej prawdopodobny (a nawet realistyczny). Nie brakuje natomiast dramaturgii, która nieustannie towarzyszy poczynaniom ekspedycji na Deepsix. Może nawet jest tej dramaturgii zbyt wiele, ale z drugiej strony, jest to jednak dość specyficzne science fiction, bo mające wiele znamion powieści katastroficznej. Poza tym powieścią nie powinni być zawiedzeni wielbiciele „archeologii odległych planet i cywilizacji”, bo jest to jeden z głównych motywów przewijających się w Bożej klepsydrze (jak również jeden z głównych motywów występujących w całej twórczości Jacka Mcdevitt’a).

Na koniec krótkie podsumowanie w stylu „Wujka Dobra Rada”. Powieści Boża klepsydra nie muszę rekomendować fanom twórczości Jacka McDevitt’a, bo pewnie i tak się na nią „rzucą” bez większego zastanawiania. I raczej nie będą zawiedzeni. Osobom, które i tak książki science fiction nawet kijem nie ruszą, rekomendować nie ma sensu, bo akurat ta książka nie przekona ich do tego gatunku. Natomiast tym, których kręci dobre sci-fi, polecam raczej wcześniejszą powieść McDevitt’a, zatytułowaną Boża maszyneria. Wydaje mi się, że powieść ta jest pozbawiona wymienionych prze ze mnie wad „Klepsydry”. Co zaś tyczy się całokształtu twórczości autora, polecam ją tym, których zainteresował pomysł pisania o archeologii nieznanych, obcych cywilizacji. Mnie sam ten pomysł niezwykle zainteresował i mogę nawet powiedzieć, że chciałbym być jego propagatorem. I jako taki polecam wszystkim twórczość McDevitt’a, choć nadmieniam, że poniższa nota dotyczy oczywiście tylko powieści Boża klepsydra.

Moja ocena: 
6/10

DODATKOWO: Poniżej prezentuję inne okładki godnych polecenia książek Jacka McDevitt'a. A Bezkresny ocean, o którym nie wspomniałem w tekście, stoi na półce i dopiero czeka w kolejce na przeczytanie. Oczywiście książek tego pisarza jest znacznie więcej, ale nie czas i miejsce... A zwłaszcza czas, którego często brakuje na takie przyjemności :)

 

wtorek, 18 stycznia 2011

Historia pewnej Złotej Rybki

Rybka była złota, choć niemal same ości.
Krzyknęła do rybaka: Ratunku! Litości!
Ten zaś rzecze: Powiem coś ci:
Za pomoc żądam wystawnych nieruchomości!
Hrabia do pałacu sobie prawa rości,
A ja chcę mieć dla siebie wszystkie jego włości.
I niech mi poddanymi będą ludzie prości,
Lecz tylko ładni, bez szpetnych narośli.
A nie chcesz rybaku miast tego miłości?
Kobiety przepięknej, co nie stroni od nagości
I nie szczędząc zapału, ani czułości
Będzie dawać upust twojej męskości?
A potem da ci synów, silnych latorośli,
Których pomoc każdą twą pracę uprości.
Nie zaznasz wówczas pogardy i złości.
Twa chata choć skromna, wielu przyjmie gości,
Przyjaciół, co będą w smutku i w radości.
A ty będąc ostoją spokoju i mądrości
Dożyjesz późnej, szczęśliwej starości.
Tą wizją dotknięty aż do szpiku kości
Rybak postanowił żyć w ładzie i godności.
Lecz historia ta nie jest wesoła w całości,
Bowiem hrabia, co w piątym wersie zagościł
Przy całej swej bucie, próżniactwie, otyłości
Pozbawiony został jednak swojej posiadłości.
Zmuszony do życia w głodzie, ubogości
Wałęsał się ciągle poszukując żywności.
Rybka była złota, choć niemal same ości.
I nie byłoby w tym wprawdzie żadnej nowości
Gdyby nie fakt, że hrabia w pazerności
Nie pomyślał o złotego jej blasku cudowności
I pomimo trochę obrzydliwej lepkości,
Zeżarł Rybkę bez większej lubości.
Zawiedziony srodze mięsa brakiem jakości
Poczuł tylko mdłości.

***

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Cierpienia starego tresera

Znowu dzisiaj wstałem rano,
Znów za oknem było szaro.

Cierpię, cierpię... Żyć się nie chce...

Znów zajrzałem do lodówki,
Znów musiałem zjeść ogórki.

Cierpię, cierpię... Żyć się nie chce...

Po śniadaniu wkładam buty. Daleko im do krokodylej skóry...
Ubieram jeszcze wymięty frak. Nie mogę powiedzieć, że dziur w nim brak...

Cierpię, cierpię... Żyć się nie chce...

Przed wyjściem spoglądam jeszcze na pokój - mej marnej egzystencji cokół...
Wychodzę na schodową klatkę - obskurnych ścian matkę...

Cierpię, cierpię... Żyć się nie chce...

Przed blokiem wprost w kałużę wpadam.
Słyszę szyderczy śmiech sąsiada.
Zdyszany wbiegam do tramwaju.
Harmonijka drzwi przygniata mój paluch.
Wolnych miejsc oczywiście nie ma.
Ktoś torbą zakupów uciska mnie w żebra.

Cierpię, cierpię... Żyć się nie chce...

Wysiadam w jakimś ponurym miejscu.
Dalej iść muszę pięć kilometrów.
Gdy widzę już czubek tęczowego namiotu,
Z trudem powstrzymuję się od wymiotów.

Cierpię, cierpię... Żyć się nie chce...

Dochodzę na miejsce i jest jak zawsze:
Trampoliny, obręcze, zwierzęta w klatce.
Przesuwam zasuwkę, wyciągam bicz.
Zaraz się dopełni pustka moich dni.

Cierpię, cierpię... Żyć się nie chce...

Biegnący lew słyszy bicza trzaski
I skacze przez płomień nie robiąc łaski.
Tak mija w pracy pełne osiem godzin.
Do domu wracam całkiem wycieńczony.

Cierpię, cierpię... Żyć się nie chce...
Ale gdyby tak...
Lwem się stać?
Codziennie mięso jeść...
I ciągle bawić się...
Smutku życia być nieświadomym...
O właśnie, to jest pomysł!

I wtem w oddali ujrzałem neon:
"Kasa biletowa - kolejowy peron"
Podchodzę do okienka i pytam kobietę:
Czy uraczy mnie pani jakimś biletem?
Pamiętam, że w radiu leciał jakiś remiks...
Kobieta podała mi bilet do Kenii.

***

piątek, 14 stycznia 2011

nic-coś-ć

Po co robić coś
Skoro można robić nic?
Nic robi się
Nie robiąc niczego.
Nic nie przetrwa końca świata
Ale coś też nie przetrwa.

O nic nierobieniu pisząc
Staję się hipokrytą.
Bo robię coś z niczego.
Nie powstało nic,
Bo coś powstało.
I wszystko się pomieszało...

***

czwartek, 13 stycznia 2011