RECENZJE FILMÓW / KSIĄŻEK / GIER PLANSZOWYCH I KOMPUTEROWYCH / SCIENCE FICTION / HORROR / FANTASY / THRILLER / POSTAPOKALIPSA

wtorek, 31 stycznia 2012

"Moje meble" cz. 1 - w odpowiedzi na "Strofy z sofy" pewnego Wielkiego Poety

Zapraszam na nowy cykl poezji (nie)wysokich lotów, czyli kolejną porcję antypoezji. Cykl ten nazwałem w dość minimalistyczny sposób: "Moje meble". I w zasadzie na tym mógłbym zakończyć swój komentarz, tyle, że muszę nawiązać tu do źródła jego powstania. A źródłem tym jest pewien satyryczny program telewizyjny nadawany w latach 1995-2000. Chodzi oczywiście o KOC, czyli Komiczny Odcinek Cykliczny. Jeśli pamiętacie ten program, z pewnością wiecie doskonale do czego chcę nawiązać. KOC miał swoje stałe, żelazne wręcz punkty, a jednym z nich były wiersze natchnionego Poety w cyklu "Strofy z sofy". Tu małe przypomnienie (albo jak ktoś nie widział, to niech nadrobi te karygodne zaległości):



Ja natomiast, aby nie powielać tych genialnych utworów, ale raczej rozwinąć konwencję, wziąłem na warsztat pierwszą lepszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy, a jaka odpowiadałaby przyjętemu w KOC-u schematowi. Padło na meble i okazało się, że to trafny wybór, o czym - mam nadzieję - będą mogli przekonać się wszyscy czytelnicy.

...z cyklu "Moje meble":

Taboret

Och, Taborecie!
Me drewniane dziecię!
Gdybyś umiał mówić przecie,
Rzekłbyś pewnie:
"ecie pecie..."

***

Meblościanka

Wita mnie każdego ranka
Z taniej sklejki meblościanka.
Smutny jest więc każdy ranek,
Lecz cóż wymagać
Od meblościanek?

***

Kufer

Naprawdę wielki jest mój kufer.
Dobrze to,
A wręcz super.

***

Bieliźniarka

W nowej, pięknej bieliźniarce
Trzymam gacie
Po mym tacie.

***

Kredens

Siedząc przy kredensie
Myślę o życia sensie.
I tak konstatuję,
Że sens właśnie tu jest.
Mego życia sens
Tu, gdzie ten kredens.

***

Sofa

Gdybyś, moja piękna Sofo
Zastąpiła mi gramofon,
Byłbym ci ja bardzo wdzięczny,
Bo gramofon mi się spieprzył.

***
c.d.n.

czwartek, 26 stycznia 2012

Pluszaki, Bulwy i żywe Kamulce, czyli wizyta w knajpie "Grillbar GALAKTYKA"

Dziś kilka (no, może trochę więcej...) słów o bardzo przyjemnej książce, a mianowicie o powieści Grillbar GALAKTYKA, której autorką jest Maja Lidia Kossakowska. Nigdy wcześniej nie czytałem powieści tej autorki, bo z tego co już zdążyłem się zorientować, Kossakowska tworzy głównie utwory fantasy, a tym razem proszę: nie dość, że Grillbar GALAKTYKA można bez wahania zaliczyć do gatunku science fiction, to na dodatek jest to bardzo humorystyczne science fiction, a zarazem space opera pełną gębą.


Ponad wszystko jednak Grillbar GALAKTYKA to książka o kuchni i gotowaniu, ale w wydaniu iście kosmicznym. Za sam pomysł należy się duże uznanie dla autorki, bo powieść jest po prostu oryginalna. Głównym bohaterem książki jest Hermoso Madrid Iven, szef kuchni w restauracji "Płacząca Kometa". Ma on pod swoimi skrzydłami naprawdę wybuchową mieszankę podopiecznych z różnych zakątków wszechświata: Bulwy, Oktopusanie, Ślimaczniki, Syreny i wiele innych. Każda z ras specjalizuje się w innych czynnościach kuchennych, jak np. Bulwy, czyli istoty wyglądem przypominające przerośnięte warzywa, które nie mają sobie równych w... krojeniu i porcjowaniu mięsa. Menedżerem restauracji jest np. Gliniasty Antracytowy Odprysk, który należy do gatunku Pluszaków z planety Kronos. Wachlarz potraw serwowanych w "Płaczącej Komecie" jest równie imponujący, co skład jej załogi. Podają tu np. gromotnika z Liry, laudyjskiego grzywacza ponczowego, zielonolistki, czarnotrufle z Jugot, ryczybuhaja aldebarańskiego i całą masę innych smakołyków. Drugi plus dla autorki za pomysłowe nazewnictwo. Choć nie jest to może poziom znany z powieści i opowiadań Stanisława Lema, to i tak jest ciekawie, zabawnie, a przy tym inteligentnie. Zresztą porównanie powieści Grillbar GALAKTYKA do humorystycznej części twórczości Lema nie jest w tym przypadku zbyt szczęśliwe. To raczej nie ten kaliber. Powieści Kossakowskiej zdecydowanie bliżej do Autostopem przez galaktykę Douglasa Adamsa lub opowiadań Henry'ego Kuttnera (np. cykl o Hogbenach, cykl o Gallegherze).

W olbrzymim kotle planet, ras i obyczajów rysuje się fabuła powieści Grillbar GALAKTYKA, która oscyluje pomiędzy komedią i przygodą z kryminalnym wątkiem. Nie będę tu zdradzał wiele szczegółów, ale dodam tylko, że Hermoso Madrid Iven, jako międzygalaktyczny kucharz wpadnie w naprawdę wielkie tarapaty. Jego przygody są momentami bardzo nieprzewidywalne (kolejny plus!) i awanturnicze. Poza inteligentnym podejściem do tematu (nazewnictwo i użyte pomysły) książka zaskoczyła mnie swoją "lekkością" i tym, że fantastyczne przygody w świecie kosmicznej kuchni były naprawdę wciągające i nie przynudzały. Muszę przyznać, że było sporo momentów, w których uśmiech nie schodził z facjaty. Jak tu się nie śmiać, gdy np. narrator "z pełną powagą" przytacza nazwy wyznań (religii), jakie posiadają swoich kosmicznych misjonarzy: "Arkturiański Kościół Siwej Gąski Siwej" i "Wyznawcy Czarnego Prostopadłościanu"? Kolejny plus dla autorki za genialne poczucie absurdu.

Poza całym kosmicznym tałatajstwem i space operowymi pomysłami w Grillbar GALAKTYKA można znaleźć bardzo dużo odniesień do naszej szarej - ale wcale nie mniej absurdalnej - rzeczywistości. I tak na przykład mamy Unię Galaktyczną zrzeszającą różne planety i narody, a dodatkowo ustanawiającą swoje wspólnotowe prawo (czy my to skądś znamy?). Jednym z pomysłów Unii Galaktycznej jest wprowadzenie do jadłospisu wszelkich punktów gastronomicznych gęstej zielonej papki, która miałaby zastąpić mięso. Rzecz jasna ten "postępowy" pomysł nie znajduje wielu zwolenników wśród intergalaktycznych kucharzy i restauratorów. Natomiast namacalnym dowodem na obecność urzędniczych łapsk Unii Galaktycznej w "Płaczącej Komecie" jest postać kontrolera, który nazywa się Archistrategus Bar i jest Kamulcem, to znaczy "żywym kryształem z układu Gemmy". Kontroler ten, jako żywy kryształ nie posiada układu pokarmowego, zatem nigdy w życiu niczego nie jadł. I jak na ironię losu jest unijnym specjalistą od żywienia! Czy to aby do złudzenia nie przypomina pewnych "idei" i absurdów znanych z funkcjonowania naszej ukochanej Unii E*****skiej? Pewnie, że tak! I tu muszę przyznać autorce następnego plusa: za krzewienie wśród czytelników fantastyki - choćby w najmniejszym stopniu, ale zawsze - libertariańskich idei. Nie, żeby była to książka o polityce, ale ogólny przekaz wydaje się być naprawdę "wolnościowy".

Gdybym miał wskazać jakieś wady tej powieści, to z pewnością byłby to epizod, w którym załoga "Płaczącej Komety" musi zmierzyć się z obcym organizmem przypominającym ksenomorfa ze słynnej serii filmów z Sigourney Weaver w roli głównej. Może niektórym taki pastisz Obcego nawet przypadnie do gustu, ale w moim przekonaniu ten szczególny wizerunek obcych jest już w popkulturze tak wyeksploatowany, że kolejne jego wykorzystanie może razić. Wolałbym, żeby autorka wymyśliła w tym miejscu charakterystykę jakiejś bliżej nieokreślonej istoty, która jednak byłaby tworem oryginalnym. Na szczęście przygoda z Obcym (tym Obcym!) w Grillbar GALAKTYKA stanowi tylko dość krótki epizod, w dodatku nie mający właściwie żadnego znaczenia dla głównej osi fabularnej powieści. Poza tym uważam, że samo zakończenie książki również mogłoby być bardziej oryginalne i zaskakujące, ale to w zasadzie tylko czepialstwo, bo Grillbar GALAKTYKA to kawał dobrej, czysto rozrywkowej literatury sci-fi.

Kończę swoje wywody przyznając autorce (i książce) wysoką notę, a wszystkim niedowiarkom mówię: Polacy nie gęsi i swoje Autostopem przez galaktykę mają.

werdykt:
/10

poniedziałek, 16 stycznia 2012

NIE BÓJ SIĘ CIEMNOŚCI... bo nie ma czego się bać [recenzja]

Nie bój się się ciemności to horror w reżyserii niejakiego Troy'a Nixey'a, a producentem i scenarzystą jest  tu nie kto inny jak Guillermo del Toro (Labirynt Fauna, Kręgosłup Diabła, Oczy Julii). Nie da się jednak ukryć, że jest to jeden z najmniej udanych horrorów w karierze tego twórcy. Film zrealizowany jest przyzwoicie, ale nie porywa. Jednak jego najgorszym grzechem jest to, że nie straszy...


Fabuła filmu opiera się na zmodyfikowanym schemacie nawiedzonego domu. Mamy zatem dużą, starą rezydencję, która kryje w sobie wiele tajemnic poprzednich jej mieszkańców. Tym razem jednak chodzi o mroczne wyobrażenie "wróżek zębuszek", które bynajmniej nie przypominają wróżek, jakie znamy z baśni i bajek dziecięcych, ale są małymi, szkaradnymi gnomami, które porywają dzieci dla ich śliczniutkich, małych ząbków. Gnomy te żyją odwiecznie w swojej jaskini, z której wyjście stanowi popielnik w piwnicy starej rezydencji. W to miejsce trafiają zaś główni bohaterowie filmu, czyli facet rozwodnik ze swoją nową dziewczyną i jego smutne dziecko. Nie sposób nie domyślić się, co będzie głównym motywem fabuły i jakie wydarzenia będą dalej następowały. Gnomy straszą małą dziewczynkę, a tej oczywiście żaden z dorosłych nie chce uwierzyć w choćby jedno słowo na temat okropieństw, jakie ją spotykają. Jedynym ratunkiem jest światło, bo to jedyna rzecz, jakiej boją się wredne i złowrogo nastawione małe istoty.

Jak widać koncept scenarzystów nie wprowadza na ekrany jakiejś niewyobrażalnej grozy. Film stara się raczej straszyć widza drobiazgami. Niestety, o ile udawało się to w wielu poprzednich filmach Guillermo del Toro, o tyle w Nie bój się się ciemności groza jest raczej umowna. Zresztą nie bardzo sprzyja jej sam pomysł z "wróżkami zębuszkami", do których dorobiono nawet śmiertelnie poważną teorię, jakoby w dawnych wiekach stworzenia te zawarły pakt z papieżem, że nie będą porywać dzieci, jeżeli te będą umieszczać wypadające ząbki pod poduszkami. A w zamian pod poduszkami dzieci znajdowały samorodki srebra. Teoria raczej śmiechu warta i ciężka do przełknięcia, chyba, że... Chyba, że jest się dzieckiem w wieku - powiedzmy - od siedmiu do dziesięciu lat. I taka właśnie jest moja puenta. Z pewnością bałbym się oglądając Nie bój się się ciemności, pod warunkiem, że mój wiek można byłoby umieścić w wyżej wymienionym przedziale.

Na pocieszenie dodam jednak, że jedna scena nawet mi się spodobała. Chodzi o scenę z dziewczynką, która siedzi pod kołdrą z latarką w dłoni i po woli ową kołdrę odsłania. Końcowy efekt jest przewidywalny, ale mimo wszystko "przyjemny". Poza tym całość ratuje dość ciekawe zakończenie, całkiem w stylu Guillermo del Toro, raczej bez "happy endu". Dlatego też szkoda, że film pretendujący do miana solidnego horroru poległ niemal na całej linii. Zjadła go dość irytująca, infantylna i przewidywalna fabuła oraz niedostatek prawdziwych emocji. Pomimo, że nie jest to w żadnym wypadku realizacyjne dno, film poniósł zasłużoną porażkę.

werdykt:
/10