RECENZJE FILMÓW / KSIĄŻEK / GIER PLANSZOWYCH I KOMPUTEROWYCH / SCIENCE FICTION / HORROR / FANTASY / THRILLER / POSTAPOKALIPSA

czwartek, 27 marca 2008

PROWINCJONALNE ZAGADKI KRYMINALNE (M. Rusinek, A. Turnau)

Na początek cytat z okładki:

"W pewnym prowincjonalnym mieście, w pewnej prowincjonalnej kawiarni pan Wincenty (początkujący pisarz), pan Ludwik (człowiek, który wszystko czyta) i pani Jadwinia (demoniczna kelnerka) rozwiązują zagadki kryminalne. Każdą z 40 zamieszczonych tu zagadek można przeczytać do końca i zobaczyć, jak im się to udaje. Można także czytać je tylko do specjalnego znaczka i spróbować rozwiązać zagadkę samemu. "Prowincjonalne zagadki kryminalne" powstały jako cykl słuchowisk dla Radia Kraków i były prezentowane na antenie przez całe wakacje."

Opis z okładki jest w tym przypadku bardzo celny i treściwy. Ale nie mówi nic o ,jakości" tej książki (zresztą nic w tym dziwnego). Dlatego też zapraszam do zapoznania się z moją opinią.

Po pierwsze, mamy tu do czynienia z naprawdę krótkimi opowiadankami. Każde z nich jest mniej lub bardziej przemyślaną zagadką kryminalną, z którą może zmierzyć się czytelnik. Krótka treść każdej z zagadek jest moim zdaniem jednocześnie zaletą i wadą. Zaletą dlatego, że można wyrywkowo i "bez zobowiązań" przeczytać sobie każde z opowiadali, po czym z nieudawaną bądź udawaną satysfakcją odłożyć książkę na półkę (do ewentualnego następnego razu). Nie potrzeba wiele czasu, aby móc "zabawić się w detektywa", potrzebna jest jedynie odrobina wyobraźni. Z założenia pomysł jest świetny. A jak to sprawdza się w praktyce? Czytamy sobie taką zagadkę do momentu, w którym pojawia się specjalny "znaczek". Potem próbujemy wydedukować jakieś (najlepiej logiczne) rozwiązanie owej zagadki. Następnie możemy sprawdzić poprawność swojego rozumowania (lub też zgodność z rozumowaniem autorów). Moim zdaniem zagadki zamieszczone w książce można podzielić na kilka kategorii:

1) Zagadki, których rozwiązanie jest dość oczywiste i nasuwa się samo po ich przeczytaniu - nie trzeba być żadnym Sherlockiem, żeby sobie z nimi poradzić.

2) Zagadki, których rozwiązanie wcale nie jest oczywiste, ale można się je "wydedukować" na podstawie treści krótkiej historii. Tych niestety jest zdecydowanie za mało (albo może byłem za mało domyślny ... ).

3) Zagadki, których rozwiązania nie da się wymyślić "za cholerę". W niektórych przypadkach nawet się nie siliłem na własne rozwiązanie. Po prostu przeczytałem opowiadanko do końca. Zakończenia takie nie pozwalają się wykazać czytelnikowi, jest albo za mało informacji, albo autorzy wyskakują z jakimś dziwacznym pomysłem, niekoniecznie fajnym, ale na pewno nieprzewidywalnym z punktu widzenia samej zagadki.

Wadą tego nietypowego zbioru opowiadali jest duża ilość zagadek z trzeciej z powyższych kategorii. Poza tym muszę dodać, że "Prowincjonalne Zagadki Kryminalne" nie nadają się raczej do czytania "jednym tchem". Trzeba sobie te opowiadania odpowiednio dawkować, żeby się nie znudziły (a mogą się znudzić). Nie nadają się też do czytania jako „normalna książka”. Trzeba mieć na uwadze, że teksty w niej zawarte były pierwotnie napisane na potrzeby słuchowisk radiowych. Nie mniej jednak jest to dość oryginalna książka (jako całość), która próbuje wciągnąć czytelnika w swego rodzaju interaktywną zabawę (choć nie zawsze się to jej udaje). A poza tym jest napisana ze sporą dozą humoru, co zaliczam jako duży plus. Moja ocena końcowa jest jednak średnia. Miała na to wpływ przede wszystkim wspomniana wyżej „trzecia kategoria”.

czwartek, 20 marca 2008

KLĄTWA SIEDMIU KOŚCIOŁÓW - Miloš Urban

Praga to miasto magiczne... Tak przynajmniej przedstawia je Miloš Urban w swojej powieści. Ja jakoś tej magii jednak nie poczułem i sam zastanawiam się dlaczego...

Może dlatego, że "Klątwa Siedmiu Kościołów" prezentowana jest jak horror (o czym mówi "sprzedajny" opis na jej okładce), a horroru w niej naprawdę niewiele. Drugą zachęta, jaką serwuje nam wydawca "Klątwy…", jest wątek mrocznego kryminału. Otóż w Pradze ma miejsce seria tajemniczych i brutalnych morderstw. Morderca jest nieuchwytny, nie zostawia po sobie żadnych śladów. Brakuje także motywu owych zbrodni. Główny bohater - miłośnik historii i architektury średniowiecza, którego imienia celowo nie zdradzę - współpracuje z policją i wpada na pewien trop, który może zaprowadzić do odkrycia tożsamości mordercy. Brzmi to wszystko rzeczywiście tajemniczo i zapowiada ciekawą intrygę. Takowej intrygi jednak tu nie ma.

Nawet jak od czasu do czasu autor bawi się wątkiem kryminalnym, zaraz potem zanudza długimi opisami praskiej architektury i historii (zdaję sobie sprawę, że "kogo zanudza, tego zanudza" - niestety na mnie wspomniane opisy działały jedynie usypiająco). Odnoszę wrażenie, że wątek kryminalny jest tu niepotrzebnym dodatkiem, a przecież to on w dużej mierze "promuje" książkę. Moim zdaniem to jakieś nieporozumienie. Odczułem chyba zbyt duży dysonans pomiędzy opisem książki serwowanym przez wydawcę, a treścią samej książki. Oczekiwałem bardziej rozrywkowej i lekkiej lektury, otrzymałem lekturę dość ambitną, ale moim zdaniem nudnawą. Takie nie wiadomo co. "Klątwę Siedmiu Kościołów" polecam jednak wszelkim miłośnikom architektury średniowiecza, zwłaszcza tym, którzy byli kiedykolwiek w Pradze. Niewątpliwie trzeba docenić niezwykłą wiedzę pisarza na temat niuansów architektonicznych praskich budowli (a szczególnie kościołów). Widać, że facet zna się na rzeczy. Poza tym nie mogę mu odmówić tego, że "Klątwa..." utrzymana jest w mrocznym, gotyckim klimacie - to zdecydowanie duża zaleta książki.

I jeszcze kwestia zakończenia. Nie spodziewajcie się zaskakującego wyjaśnienia kryminalnej intrygi. Tożsamość mordercy można tu bez trudu wydedukować samemu ("wydedukować" to nawet za dużo powiedziane - rozwiązanie zagadki nasuwa się samo). Ten element zawiódł mnie chyba najbardziej (choć z pewnością to celowy zabieg pisarza). A mimo to zakończenie książki jest na swój sposób zaskakujące. Zdecydowanie nieprawdopodobne, nierealne, ale pomysłowe. Choć to zaskoczenie nie ma właściwie żadnego związku ani z zapowiadanym horrorem, ani kryminałem ... Aha, jeszcze jedna rzecz "na plus". Okładka "Klątwy..." zdecydowanie wyróżnia się "z tłumu" i choć to dla niektórych żadna zaleta, mnie akurat urzekł ten klimatyczny obrazek utrzymany w tonacji głębokiej czerwieni : )

wtorek, 11 marca 2008

CAT'S EYE (OKO KOTA – reż. Lewis Teague)

WIADOMO, KTO MACZAŁ W TYM PALCE...

"Oko Kota" to horror z 1985 roku, ale horror dość nietypowy. Przede wszystkim dlatego, że mamy tu do czynienia z trzema odrębnymi historiami, które łączy obecność pewnego kota. Nie będę wdawał się tu w opisywanie fabuły, ale użyję niesamowicie wyszukanego słownictwa w równie wyszukanym twierdzeniu, że ,,fabuła jest ciekawa". Twórcą scenariusza do tego filmu jest sam Stephen King, więc jeśli ktoś zna styl tego pisarza, będzie wiedział czego można się spodziewać. Albo czego się "nie spodziewać", bo historie Kinga niejednokrotnie potrafią zaskakiwać. W każdym razie "Oko Kota" można bez wahania postawić obok jakiejkolwiek części "Creepshow", bo to mniej więcej to samo, jeżeli chodzi o konstrukcję filmu.

CAŁA PRAWDA O FILMIE

Myślę, że mogę udzielić dość łatwej odpowiedzi na ogólnikowo zadane pytanie: "Jaki jest ten film?" Odpowiedź będzie też ogólnikowa: Fajny film "z dreszczykiem", utrzymany w dość kiczowatym stylu. Mając na myśli "kiczowaty", chodzi mi o to, że film nie jest zbyt poważny - balansuje pomiędzy grozą i naiwnością opowiedzianych historii. Poza tym czas odcisnął już na nim swoje piętno - co widać po poziomie realizacji (odpowiednim dla daty premiery) i słychać w udźwiękowieniu (ścieżka dźwiękowa zalatuje kiczem od same go początku).

DLA KOGO TAK, DLA KOGO NIE…

Czy warto więc w ogóle to oglądać? Zdecydowanie TAK! O ile oczywiście będzie się to oglądać z odpowiednio zachowanym dystansem. Wówczas w "Oku Kota" można dostrzec niezłą dawkę grozy, poczucia humoru, obecność genialnego (chyba po części świadomego) kiczu, a nawet zalążków jakiejś poważniejszej refleksji nad naturą ludzką :) Ja zaliczam się do wielbicieli tego typu filmów grozy, dlatego moja ocena jest dość wysoka. Ci, którzy doszukują się w horrorach przesadnej "ambicji", oraz ci, którzy oglądają horrory dla "wyszukanych" efektów specjalnych (typu fruwające głowy i inne odrywane kończyny - mam tu na myśli raczej współczesne horrory), mogą sobie po prostu "Oko Kota" darować.

poniedziałek, 10 marca 2008

EVENT HORIZON - UKRYTY WYMIAR (reż. Paul Anderson)

STATEK-WIDMO W KOSMOSIE

"Event Horizon" (czyli po polsku "Horyzont Zdarzeń"), to nazwa eksperymentalnego statku kosmicznego, wyposażonego w prototypowy "napęd grawitacyjny". Statek ten w roku 2040 wyrusza w kosmos w celu zbadania granic Układu Słonecznego - oficjalnie. Nieoficjalnie zaś jego celem jest sprawdzenie działania owego napędu grawitacyjnego, dzięki któremu można osiągnąć prędkość nadświetlną, poprzez załamanie przestrzeni kosmicznej (takie tam kosmiczne ple, ple, ple). Statek ten dotarł w okolice Plutona, po czym ślad po nim zaginął i utracono jakikolwiek kontakt z załogą. Oficjalne informacje mówią, że Horyzont Zdarzeń eksplodował w wyniku krytycznej awarii, jednak tak naprawdę nie wiadomo co się z nim stało. W celu zbadania tej zagadkowej katastrofy, siedem lat później na orbitę Plutona wyrusza statek kosmiczny „Lewis & Clark". Jego misja właściwie jest skazana na sukces, bo w rolę kapitana tego statku wciela się Lawrence Fishburne, zaś jego naukowym pomagierem jest Sam Neill (znany chociażby z "Parku Jurajskiego"). Rzeczywistość okazuje się jednak dość brutalna, bowiem znajdujący się na orbicie Plutona opuszczony wrak Horyzontu Zdarzeń skrywa w sobie tak przerażającą tajemnicę, że nawet Lawrence Fishburne niewiele tu może zaradzić ;)

POLISH TRANSLATION SUCKS!

Nie żebym się nabijał z fabuły tego filmu (bardzo lubię takie historie "mrocznych tajemnic z kosmosu"), ale trochę zawiodłem się zakończeniem, czyli wyjaśnieniem owej przerażającej tajemnicy. A poza tym ten film jest jednak dość sztampowy. Jest to połączenie thrillera z science fiction i jako takie zapowiada się nad wyraz ciekawie. Jednak jak już wspomniałem zakończenie mogłoby być bardziej ... wyrafinowane. Nie chcę nikomu odbierać przyjemności z oglądania tego filmu, bo jest to dość lekko i przyjemnie spędzone półtorej godziny czasu. Koniec końców film ten oceniam jednak pozytywnie. Nagrany jest bardzo poprawnie, a efekty specjalne w nim użyte, wbrew pozorom nie zestarzały się tak bardzo od 1997 roku (czyli od daty premiery Horyzontu Zdarzeń). Zastanawia mnie tylko jedno. Czemu według polskiego tłumaczenia ten film nosi tytuł "Ukryty Wymiar"? Moim zdaniem taki tytuł psuje (przynajmniej częściowo) zabawę z odkrywania tajemnicy „kosmicznego statku-widma” już na samym początku… No ale to już kwestia samego tłumaczenia. Moja ocena filmu jest i tak dość wysoka, a znajduje się poniżej (w skali 1-6 oczywiście).



środa, 5 marca 2008

Kongres Futurologiczny - S.Lem

KRÓTKI WSTĘP O DOŚĆ OSOBISTYM ZABARWIENIU

W przypadku książek Stanisława Lema moja opinia będzie wybitnie subiektywna, bo jestem wielkim fanem tego pisarza. Nie zamierzam się tu specjalnie mądrzyć, bo dzieła Lema uważam za swego rodzaju absolut w literaturze science fiction i nie jestem w żadnym wypadku godzien wskazywać w nich jakieś wady, czy też ujmować im wartości. W przypadku każdej z dotychczas przeczytanych przeze mnie książek Lema ani nie czułem się na siłach, ani nie widziałem podstaw do sensownej krytyki tych dzieł. Nie inaczej jest w przypadku Kongresu Futurologicznego, którego nie było mi dane do tej pory przeczytać w formie papierowej, jednak tą lukę uzupełniłem dzięki książce audio wydanej w kolekcji "Mistrzowie Słowa."

… O CZYM TO?

„Kongres Futurologiczny” to powieść, w której występuje jeden z najbardziej znanych bohaterów Lema - Ijon Tichy. Tym razem jednak ten intergalaktyczny obieżyświat nie wyrusza w kosmos, ani nie odwiedza żadnych obcych planet. Wybiera się za to na Ósmy Światowy Kongres Futurologiczny odbywający się w fikcyjnym kraju o dość znajomo brzmiącej nazwie "Costaricana". Tam rozmaici futurolodzy debatują nad katastrofami, jakie dosięgną ludzkiej cywilizacji w niedalekiej przyszłości. Nie przewidzieli tylko katastrofy, jaka zaczyna dziać się na ich oczach. Jak się bowiem okazało kongres nie trwał zbyt długo ... Z powodu nieustannych zamieszek na ulicach Costaricany policja użyła dość drastycznych środków. A raczej anty-drastycznych. Na hotel, w którym odbywa się ów kongres zaczynają (niechcący) spadać BEMBY, czyli Bomby Miłości Bliźniego, które mają spacyfikować zamieszki na ulicach. BEMBY charakteryzują się wysoce halucynogennym działaniem, które definitywnie niweluje u ludzi wszelką agresję, w zamian zastępując ją miłością do wszystkich żywych stworzeń - takim swego rodzaju czystym altruizmem. Niestety sama policja również padła ofiarą działania BEMB. Rozpętał się totalny pokój.

Ijon Tichy zdołał jednak skryć się w podziemiach, a dzięki zastosowaniu aparatu tlenowego uniknął działania halucynogenów. Czy jednak na pewno? Czy kolumna szczurów chodzących parami i trzymających się za "ręce" to normalny widok? Tichy niestety również pada ofiarą halucynacji, których w dodatku jest w tak wiele, że nie jest w stanie odróżnić halucynacji od rzeczywistości. W końcu jednak budzi się, ale świat w jakim się znalazł nie jest już dawno jego światem. To przyszłość. Świat prawie idealny, w którym każdy jest wolny, każdy może spełnić wszystkie swoje pragnienia, nie ma czegoś takiego jak ubóstwo i głód. Jest za to wszechmogąca nowoczesna technologia i "psychemikalia", które każdemu dostarczają odpowiednią dawkę szczęścia na co dzień. To już nie cywilizacja, ale jak pisze Lem - "psywilizacja" (czyli cywilizacja oparta na środkach psychemicznych).

Wizja świata przyszłości według Lema jest po prostu niesamowita. Jestem pełen podziwu nie tylko dla ogromnej wyobraźni tego pisarza, ale także dla jego poczucia humoru. Słuchając "Kongresu Futurologicznego" nie raz roześmiałem się, czasem nawet zdarzało mi się to w autobusie czy pociągu, a było powodem dziwnych spojrzeli kierowanych na mnie przez innych pasażerów tych środków lokomocji. Ale nie ma co się przejmować takimi drobiazgami, bo książka Lema po prostu wciąga i można się przy niej "zapomnieć".

HUMOR BEZ "BABY I LEKARZA"? 

Muszę przy tej okazji dodać, że poczucie humoru Lema opiera się w dużej mierze na pomysłowych neologizmach (występują one w wielu utworach tego pisarza). Przykładem takich neologizmów są wspomniane wcześniej "psychemikalia", czy "psywilizacja", jednak w całej książce jest całe mnóstwo tego typu "gier językowych". W świecie przyszłości według Lema nie ma na przykład cmentarzy, ale są "zgonnice" (jakkolwiek miałoby to wyglądać), a grabarzy zastępują specjalne roboty, czyli "groboty". Ponieważ jednak przedstawiony świat nie jest do końca idealny (jak się okazuje, liczba rozmaitych patologii jest zaskakująco duża), można napotkać na przykład takie twory jak "synkretyn", czyli robot o tak zaawansowanej inteligencji, że w celu uniknięcia pracy udaje totalnego głupka...

ALE FAJNY TEN AUDIOBOOK 

"Kongres Futurologiczny" zaskakuje niebanalnymi pomysłami po prostu na każdym kroku. Dawno już nie spotkałem się z tak inteligentną satyrą utrzymaną w konwencji science fiction. Jeśli ktoś jest fanem takiego zestawienia gatunków, książka Lema powinna być dla niego pozycją obowiązkową. Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o jakości samego audiobooka, a dokładnie o tym, jak spisuje się lektor, którym jest w tym przypadku Adam Ferency. Jego interpretacja jest moim zdaniem właśnie taka, jak powinna być, czyli podkreślająca, albo wręcz potęgująca humorystyczny charakter powieści. Zero jakichkolwiek zarzutów.
Po prostu brać i słuchać.

piątek, 29 lutego 2008

Audiobooki - moja recenzja kolekcji "Mistrzowie Słowa"

Ostatnio miałem przyjemność wysłuchania książki audio "Kongres Futurologiczny" Stanisława Lema, która wydana została w ramach kolekcji Gazety Wyborczej "Mistrzowie Słowa." Natchnęło mnie to do podzielenia się swoimi przemyśleniami nie tylko na temat samej powieści Lema, ale także (a może przede wszystkim) o całej kolekcji audiobooków firmowanych przez GW.


NA POCZĄTEK - O KOLEKCJI "MISTRZOWIE SŁOWA"

Tej zimy Gazeta Wyborcza wydała kontynuację kolekcji książek audio czytanych przez znanych aktorów. Łącznie w ramach "Mistrzów Słowa" zostało wydanych 27 audiobooków - powieści (i nie tylko) o rozmaitej tematyce i różnym "ciężarze gatunkowym" - od dzieł literatury światowej (jak np. "Idiota" Dostojewskiego), przez klasykę polską ("Pan Wołodyjowski", "Ferdydurke"), aż do powieści o lżejszym, bardziej rozrywkowym charakterze (np. kryminał "Aksamitne Pazurki" Gardnera, czy "Wyznania Chińskiej Kurtyzany" Miao Sing).

PRAWIE SAME ZALETY...

Cechą charakterystyczną całej kolekcji są niewątpliwie świetne interpretacje utworów, bowiem powieści czytane są przez czołówkę polskich aktorów. Muszę przyznać, że niesamowite wrażenia ze słuchania "Ferdydurke" Gombrowicza na długo zostaną mi w pamięci, a to za sprawą genialnej interpretacji Piotra Fronczewskiego. Nie ma co, facet odwalił kawał bardzo dobrej roboty. Ale również w przypadku pozostałych audiobooków nie ma powodów do narzekań, książek słucha się po prostu przyjemnie. Co do kwestii czysto technicznych, takich jak jakość dźwięku, również nie mam zastrzeżeń. Mamy tu dobrej jakości pliki mp3, lekkie szumy można słyszeć w zasadzie tylko w przypadku starszych nagrań (bodajże "Folwark Zwierzęcy"), ale to w ogóle nie przeszkadzało mi w delektowaniu się książkami.

ŁYŻKA DZIEGDZIU + OSOBISTA DYGRESJA...

Jeśli jest w tej kolekcji coś, czego mógłbym się czepić, to jest to z pewnością rzecz namacalna - książeczka poświęcona artyście czytającemu utwór, samemu utworowi, jak również konkretnemu pisarzowi. Sama książeczka wygląda ładnie (żeby nie rzec - ekskluzywnie), papier jest bardzo dobrej jakości, mamy twardą oprawę, ale... Chodzi mi przede wszystkim o proporcje miejsca poświęconego wyżej wymienionym składnikom merytorycznym książeczki. Jej objętość to jedynie 36 stron, ale i to by mi nie przeszkadzało, gdyby nie fakt, że 3/4 tej objętości stanowi biografia i ciekawostki z życia danego aktora, a tylko 1/4 poświęcona jest książce i pisarzowi.

Kupując audiobooki z kolekcji GW kierowałem się przede wszystkim tytułami książek, bądź "renomą" pisarzy tych książek, nie zaś popularnością samych aktorów. Dlatego wolałbym, żeby wspomniane proporcje były odwrotne. Ale zdaję sobie sprawę, że takie pragnienie jest czystą naiwnością, bo rozumiem politykę wydawcy. Prawa rynku są nieubłagane, a kolekcję wydaje się po to, żeby ją sprzedać. A cóż może lepiej promować taką kolekcję, jeśli nie twarze znanych aktorów? Przy uwzględnieniu obecnego trendu promowania w telewizji, prasie i Internecie rozmaitych gwiazd, czy raczej pseudogwiazd, taki zabieg wydawcy jest naprawdę zrozumiały. Zresztą sam fakt wydania tak obszernej kolekcji książek audio na naszym rynku jest wart uwagi, a trzeba też wziąć pod uwagę, że taki "audiobook" jest u nas jeszcze traktowany raczej jako ciekawostka. Dlatego więcej już nie czepiam się takich drobiazgów.

HAPPY END?

Cena audiobooków z kolekcji GW początkowo wydawała mi się zbyt wysoka. Ale zdanie zmieniłem po wizycie w kilku księgarniach (wliczam w to także Empik) i przejrzeniu oferty dostępnych tam książek czytanych (mam na myśli jedynie całe książki, a nie np. słuchowiska radiowe na podstawie książek). Wygląda jednak na to, że popularność i dostępność książek audio w Polsce zaczyna wzrastać, a co za tym idzie, ich ceny powinny być coraz bardziej atrakcyjne. Z pewnością w "jakiejś" mierze do wzrostu tej popularności przyczyniła się również kolekcja "Mistrzowie Słowa", którą... Po prostu polecam. I tyle.

A o samym "Kongresie Futurologicznym" już wkrótce...

Witam wszystkich na moim blogu!

Tym jakże banalnym i z pewnością oklepanym zdaniem rozpoczynam swoją twórczość internetową, która w ramach tego blogu będzie skupiać się przede wszystkim na literaturze, hm... fantastycznej. Żeby nie brzmiało to zbyt ogólnie, muszę dodać, że wita Was człowiek, który jest w szczególności:

a) mężczyzną :)

b) miłośnikiem literatury sci-fi, kryminałów, horrorów, fantasy oraz rozmaitych kompilacji tych gatunków;

c) fanem filmów przytoczonych wyżej gatunków;

d) słuchaczem muzyki metalowej - choć nie zamkniętym tylko w ramach tej muzyki;

e) i wreszcie, co też ważne, "miłośnikiem" tropienia wszelkich objawów kiczu pojawiającego się w naszym szaroburym życiu. Oczywiście dotyczy to także kiczu obecnego w wyżej wymienionych kategoriach.


Zapraszam do czytania moich opinii, tudzież recenzji, które niewątpliwie będą boleśnie subiektywne. Nie kryję tego. Będzie to już kolejne banalne stwierdzenie, ale muszę zgodzić się z faktem, iż nie ma czegoś takiego jak recenzje obiektywne. Z pewnością niektórzy krytycy, specjaliści itd. ocierają się o coś w rodzaju obiektywizmu w swoich wywodach na tematy x, y, z. Ja zaznaczam tylko, że ocierać się nie zamierzam ;) Co nie znaczy jednak, że bezwzględnie nie będę się ocierał! Czasem jednak fajnie jest się poocierać... O coś... Nawet jeśli będzie to tylko udawanie obiektywizmu...