RECENZJE FILMÓW / KSIĄŻEK / GIER PLANSZOWYCH I KOMPUTEROWYCH / SCIENCE FICTION / HORROR / FANTASY / THRILLER / POSTAPOKALIPSA

czwartek, 29 grudnia 2011

PREMIERY KINOWE 2012 - szykuje się sporo podróży w Odległe Światy

Tuż przed końcem 2011 roku zapraszam na krótki i mocno subiektywny przegląd najbardziej oczekiwanych premier kinowych, które obejrzymy (w Polsce) w roku 2012. Moje zestawienie (poza kilkoma wyjątkami) jest ukierunkowane tematycznie na "Odległe Światy", czyli historie mało realistyczne, a nawet zupełnie oderwane od rzeczywistości. Wszystkich fanów fantasy z góry przepraszam za pominięcie Hobbita. To  będzie z pewnością bardzo ważna premiera, ale chyba zbyt oczywista, jak na mój ranking. I "za bardzo fantasy" :-)



The Hunger Games (Igrzyska Śmierci) - to dramat / sci-fi / thriller będący adaptacją powieści niejakiej Suzanne Collins. Prawdopodobnie jest to pozycja godna uwagi fanów fantastyki, ale dzieło to może okazać się rzewne, ckliwe i przeznaczone tylko dla nastolatków. Obym jednak mylił się choć odrobinę... [zobacz TRAILER]


The Avengers, czyli cała kupa marvelowskich superbohaterów komiksowych w jednym filmie. Wiadomo, że żadnego arcydzieła z tego nie będzie, ale przecież nie o to chodzi, a jedynie o dobrą zabawę. Pozycja obowiązkowa dla fanów amerykańskich komiksów. [zobacz TRAILER]


Hell - to postapokaliptyczny thriller / sci-fi produkcji niemiecko - szwajcarskiej. Ziemia spalona słońcem to temat, którego jeszcze nie było w kinie (oczywiście nie liczę tu produkcji sci-fi typu W stronę słońca (2008), bo to właściwie nie postapokalipsa). Oby tylko produkcja nie okazała się tania i tandetna... [zobacz TRAILER]


War Horse (w polskiej wersji: Czas Wojny [sic!]) - to dramat, który z pewnością będzie rzewny i wzruszający, ale historia zapowiada się dosyć ciekawie i oldskulowo. Mam nadzieję, że dobry wujek Spielberg przywróci  choć odrobinę wiary w magię kina. [zobacz TRAILER]


The Cabin in the Woods, czyli Domek w Lesie to - być może - kolejny, głupawy amerykański horror, ale z zapowiedzi wynika, że film nawiązuje wieloma pomysłami do pamiętnego thrillera Cube. A samo to już wystarczy, żebym zainteresował się ta produkcją. [zobacz TRAILER]


Red Tails - to dramat wojenny o bohaterskiej eskadrze czarnoskórych pilotów walczących podczas II wojny światowej. Film ten interesuje mnie głównie ze względu na efekty specjalne i widowiskowe walki powietrzne z udziałem maszyn typu "Mustang", czy B-17 "Flying Fortress". Sam pomysł na fabułę trąci mi tu jednak tzw. poprawnością polityczną, a tego nie lubię! [zobacz TRAILER]


John Carter - to produkcja z gatunku przygodowego sci-fi. Szykuje się widowisko pokroju Avatara. To może być naprawdę dobre, rozrywkowe kino sci-fi. Oby tylko John Carter nie okazał się tak sztampowy i "oryginalny inaczej", jak wspomniany Avatar. [zobacz TRAILER]


Prometheus Ridley'a Scotta to pozycja "must see" w moim zestawieniu. Mam nadzieję, że będzie to udany powrót do prawdziwego, poważnego sci-fi. Akcja filmu toczy się w uniwersum znanym z Obcego. I to już powinna być dla wszystkich wystarczająca rekomendacja. Oby tego nie spieprzyli, a będziemy mieli w przyszłym roku piękne lato... [zobacz TRAILER]


The Dark Knight Rises - zdaje się, że polski tytuł będzie brzmiał Mroczny Rycerz Powstaje. Mogliby coś takiego po prostu sobie darować... A tak poza tym: wierzę w Christophera Nolana i wiem, że na pewno tego nie spartoli. Lato w 2012 roku będzie zatem bardzo gorące. Nowy film o Batmanie to dla mnie numer jeden na liście najbardziej wyczekiwanych filmów nadchodzącego roku. Jedyny minus jest taki, że The Dark Knight Rises ma być ostatnią przygodą Nolana z Batmanem. Jeżeli w rzeczywistości tak będzie, mogą na tym stracić tak Nolan, jak i Batman (no i oczywiście widzowie). Trzeba się jednak cieszyć z tego co jest (a właściwie z tego, co będzie). A zatem: niech żyje Batman! Niech żyje rok 2012! [zobacz TRAILER]

czwartek, 22 grudnia 2011

Kain, czyli niegrzeczna wersja Conana


Dziś chciałbym zarekomendować Wam pewien cykl książek fantasy. Jednak już na wstępie muszę zaznaczyć: nie jestem wielkim fanem gatunku fantasy, a szczególnie nie lubię klasycznej fantasy. Na każdą kolejną powieść, komiks czy film, które opowiadają o wojownikach, elfach, krasnoludach, smokach, magii i pałacowych intrygach patrzę raczej z pogardą lub co najmniej z dużym sceptycyzmem. Po prostu wydaje mi się to mało oryginalne. Być może taka tematyka już się dla mnie wyczerpała. Muszę przyznać, że zawsze większą estymą darzyłem utwory sci-fi i póki co ten stan się nie zmienia. Dlaczego więc mam zamiar polecić czytelnikom jakąś książkę fantasy? Dlatego, że zdarzają się wyjątki. I dlatego, że niektórzy twórcy pokazują, że fantasy nie musi być nudne i nie musi bazować na tych samych, oklepanych schematach i rozwiązaniach. Do takich twórców zaliczyłbym z pewnością Sapkowskiego i jego sagę o Wiedźminie, ale to właściwie znają już wszyscy. Natomiast Davida Gemmella i jego powieści zna już znacznie węższa grupa czytelników. A szkoda, bo to naprawdę ciekawy twórca, łączący w swoich utworach rozmaite gatunki ogólnie pojętego nurtu fantastyki. No i jeszcze Karl Edward Wagner. To on na nowo zdefiniował postać biblijnego Kaina, krzyżując go z... Conanem Barbarzyńcą.

Karl Edward Wagner stworzył cykl powieści i opowiadań, których głównym bohaterem (a może właściwie antybohaterem) jest Kane: rudowłosy, umięśniony wojownik o lodowatym spojrzeniu. Kane to nie kto inny, jak biblijny Kain, który (w wersji Wagnera) po zabiciu swojego brata Abla został przeklęty przez Boga i wygnany na wieczną tułaczkę po świecie. Poza tym Kane jest nieśmiertelny, co sprawia, że na dłuższą metę jest postacią tragiczną. Śledząc jego losy na kartach powieści i opowiadań Wagnera można początkowo odnieść wrażenie, że to naprawdę negatywna postać. Ale tak nie jest do końca. Kane przemierzając pradawny świat (wstawcie tu sobie wszelkie elementy znane z fantasy) realizuje swoje egoistyczne cele. Dlatego też bywa zarówno protagonistą, jak i antagonistą. Byle tylko osiągnąć swoje, w dodatku często "po trupach". Jest to taki bohater, którego nie da się właściwie polubić, ale też jego postępowanie nie czyni go złym do szpiku kości. Nawet Kane'em targają czasami wątpliwości i wyrzuty sumienia, choć może się wydawać, że takie momenty należą do rzadkości. Poza tymi cechami postać Kane'a przypomina wspomnianego wcześniej Conana, albo jakiegoś innego reprezentatywnego bohatera z podgatunku tzw. heroic fantasy (np. Elak z Atlantydy Henry'ego Kuttnera). Ogólnie rzecz ujmując uważam, że wrzucenie biblijnego "protoplasty morderstwa" do świata fantasy było trafionym pomysłem.

Przygody Kane'a bywają awanturnicze, magiczne i mroczne. Jest tu wszystko co w dobrym fantasy być powinno, a nawet więcej (drobne elementy sci-fi!). Mi osoboście najbardziej przypadło do gustu opowiadanie, w którym na bluźniercę Kane'a poluje grupa fanatycznych krzyżowców, którzy nie wahają się mordować z zimną krwią w imieniu miłosiernego Boga. Szybko jednak okazuje się, że role się odwracają i myśliwi stają się zwierzyną łowną (nie pamiętam już samego tytułu, ale opowiadanie to znajduje się w zbiorze pt. Cień anioła śmierci).

W Polsce zostało wydane dokładnie pięć książek z udziałem Kane'a. Ich lista przedstawia się nastepująco (kolejność  chronologiczna):

  • Pajęczyna ciemności (książka wydana w Polsce również pt. Pajęczyna utkana z ciemności),
  • Krwawnik,
  • Wichry nocy (zbiór opowiadań),
  • Cień anioła śmierci (zbiór opowiadań),
  • Mroczna krucjata.

Jeżeli chodzi o zbiory opowiadań, to zdecydowanie polecam tytuł Cień anioła śmierci, na który składają się tylko trzy, ale za to świetne opowiadania (przeczytałem je już dwukrotnie). Natomiast spośród powieści moim faworytem jest Krwawnik, choć oczywiście najlepiej jest zacząć przygodę z Kane'em od otwierającej cykl Pajęczyny ciemności. Największy niedosyt pozostawia moim zdaniem powieść Mroczna krucjata, ale nie dlatego, że jest jakaś  szczególnie nieudana, tylko po prostu pozostawia otwarte zakończenie. A ciągu dalszego już nie ma. Przynajmniej jeżeli chodzi o książki wydane w Polsce. Utworów o Kane'ie Wagner napisał trochę więcej, ale niestety nie doczekały się one polskich wydań, nad czym, rzecz jasna, bardzo ubolewam. Utwory o Kan'ie trzymają różny poziom, ale gdybym miał ocenić cykl jako całość, to moja nota oscylowałaby gdzieś w okolicach 8/10. Z pewnością jest to cykl, który na długo pozostanie w mojej pamięci, a na mojej półce z książkami zawsze znajdzie swoje zasłużone miejsce. I z pewnością kiedyś do niego wrócę, pewnie nie jeden raz. Jeżeli zatem zobaczycie gdzieś powyżej zaprezentowane okładki (najłatwiej pewnie na aukcjach internetowych) i lubicie heroic fantasy, to nie wahajcie się długo. Ja się nie waham i daję Kane'owi swoją rekomendację.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

TRZY SZYBKIE (odc. 4): Conan Barbarzyńca, Kowboje i obcy, Geneza planety małp

Conan Barbarzyńca (2011)
gatunek: fantasy
podobne do: Conana Barbarzyńcy :-) ew. do "Tropiciela" (2007)
o czym: O dziecku, które urodziło się na polu bitwy i którego rodzice (jak i cała wioska) zostali zabici przez okrutnego nekromantę. Conan postanawia się na nim zemścić. Jako niezwyciężony wojownik przemierza morza i lądy, pomaga uciśnionym i karmi swój miecz obficie tryskającą posoką różnej maści złoczyńców. Podczas jednej z wędrówek natrafia na ślad nekromanty i nie spocznie póki nie zabije...
czy warto obejrzeć? Raczej nie. Bo nowa wersja Conana Barbarzyńcy to film nijaki. Niby wszystko jest: efektowne walki, podróże, mroczna magia i fantastyczny świat, ale to wszystko na nic. Brakuje oryginalności, choćby jednego nowatorskiego pomysłu, który pociągnąłby cały film. Scenariusz pełen jest niedorzeczności i uproszczeń, ale nie miałbym ku temu nic przeciwko, gdyby nie ta sztampa. Po prostu nijaka nijakość i brak polotu. 
werdykt:   /10


Kowboje i obcy (2011)
gatunek: western / science fiction
podobne do: tak na dobrą sprawę - coś jak "Gwiezdne Wrota"
o czym: O kolesiu, który obudził się gdzieś na pustkowiach, z kompletną amnezją i dziwną obręczą na ręce. Facet trafia do małego miasteczka, gdzie szybko się okazuje, że jest poszukiwany listem gończym. Na domiar złego nad miasteczko nadlatują obcy i bez pardonu porywają jego mieszkańców. Jest również zjednoczenie ludzi, próba odbicia porwanych oraz ostatecznego odparcia wrogich istot. Czy to się może nie udać?
czy warto obejrzeć? Raczej warto. Bo Kowboje i obcy to dość oryginalny film. Jest w odpowiednim stopniu "westernowy", a elementy sci-fi niewątpliwie dodają mu uroku i sprawiają, że film ten ogląda się jako pewne novum w kinie. Szkoda tylko, że jak większość megaprodukcji hollywódzkich film został "odpowiednio" zinfantylizowany i polany słodkim lukrem happy endu. Szkoda...
werdykt:  /10



Geneza planety małp (2011)
gatunek: akcja / science fiction
podobne do: innych filmów z serii
o czym: O tym, jak może zakończyć się próba wynalezienia leku na chorobę Alzheimera, gdy testuje się go na małpach. Film jest prequel'em oryginalnej Planety małp, nakręconej na podstawie powieści Pierre'a Boulle'a. Z Genezy (...) dowiadujemy się zatem, jak mogło dojść do sytuacji, kiedy małpy rządzą światem, a ludzie zostali zepchnięci do roli koni pociągowych.
czy warto obejrzeć? Zdecydowanie warto! Historia opowiedziana w Genezie (...) jest niezwykle ciekawa i wciągająca, a film inteligentnie zrealizowany. Małpy wygenerowano komputerowo, ale to raczej zaleta, bo dzięki temu ukazano wiarygodne emocje na ich twarzach. Geneza planety małp jest dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem i zarazem najsilniejszym kandydatem do miana najlepszej produkcji sci-fi tego roku. Polecam!
werdykt:  8,5 /10

wtorek, 6 grudnia 2011

ZA MAŁO "SPACE OPERY" W "SPACE OPERZE", czyli recenzja książki "Księżycowe Hollywood" autorstwa Henry'ego Kuttnera



Księżycowe Hollywood to zbiór czterech opowiadań, które łączy przede wszystkim postać głównego bohatera - Tony'ego Quade'a - reżysera i operatora filmowego, kręcącego seryjnie produkowane filmy typu "space opera". A ponieważ realia, w jakich rozgrywają się przygody Quade'a również zawierają w sobie wszelkie znamiona "space opery", powstaje wrażenie, że mamy do czynienia ze "space operą" w "space operze". Ogólnie opisywane opowiadania należy zaliczyć do gatunku humorystycznego science fiction, w którym to Henry Kuttner sprawdzał się świetnie, co wiedzą zaś wszyscy, którzy czytali np. inny zbiór opowiadań tego autora, zatytułowany Próżny robot, tudzież opowiadania o Hogbenach, czyli amerykańskiej rodzinie górali - mutantów. Niestety wszystkich tych, którzy czytali wyżej wymienione dzieła muszę z góry uprzedzić: Księżycowe Hollywood to nie ta liga. To raczej "B-klasa" opowiadań science fiction, chociaż trzeba autorowi oddać, że kilka ciekawych pomysłów udało się w Księżycowym Hollywood zawrzeć. Zawsze to coś...

Wszystkie cztery opowiadania o przygodach Tony'ego Quade'a charakteryzuje dość sztampowa konstrukcja fabularna. Zaczyna się od tego, że Quade dostaje od swojego szefa zlecenie nakręcenia filmu, którego akcja dzieje się zazwyczaj w skrajnie nieprzyjaznych dla człowieka miejscach, rozrzuconych na rożnych planetach. Pisząc o "skrajnie nieprzyjaznych miejscach", mam na myśli warunki atmosferyczne, śmiertelne promieniowanie, krwiożercze bestie, czy też wrogich tubylców zamieszkujących odległe planety. W każdym odcinku mamy miej więcej to samo: wyprawę na określoną planetę, zagadkę na temat: jak nagrać film gdzieś, gdzie nie da się nagrywać filmu (lub o czymś, o czym nie da się nagrać filmu) oraz wielkie tarapaty, w jakie zazwyczaj wpada Quade. Oczywiście zawsze jest też - mniej lub bardziej błyskotliwe - rozwiązanie zagadki, a potem nieuchronny "happy end". I choć ta sztampa i powtarzalność jest jednym z największych zarzutów, jakie można postawić Księżycowemu Hollywood, jest w tym też coś dobrego, a mianowicie fakt, że Kuttner mógł skupić się na wymyślaniu ras, wyglądu i obyczajów obcych zamieszkujących rozmaite planety. Jest to jakaś namiastka geniuszu, którą jednak przyćmiewa dość tandetny i tani charakter opisywanego zbioru opowiadań, jako całości. Natomiast biorąc pod uwagę fakt, w jakich latach powstały opowiadania tworzące Księżycowe Hollywood (1938 - 1941), należy spojrzeć na nie z nieco innej perspektywy. Owszem, są kiczowate, ale nie sposób też odmówić Kuttnerowi pomysłowości i wyobraźni, zwłaszcza w kreowaniu różnej maści ciekawych stworów i potworów, ale także w sprawnym operowaniu technikaliami charakterystycznymi dla konwencji science fiction.

Księżycowe Hollywood to literatura mało ambitna, a wręcz płytka, ale to nic dziwnego, bo jej przeznaczenie jest czysto rozrywkowe. Niestety jako całość zbyt wiele tej rozrywki też nie dostarcza. Chodzi mi przede wszystkim o to, że jest "niezbyt błyskotliwa". Księżycowe Hollywood polecam jedynie wiernym fanom autora, zaś tym, którzy oczekują niebanalnej, inteligentnej a zarazem autentycznie śmiesznej literatury science fiction polecam wymienione wcześniej utwory Kuttnera (zbiór Próżny robot, cykl o Hogbenach). Zapewniam, że warto!

werdykt:
5,5/10


czwartek, 1 grudnia 2011

Shaun Tan - "Przybysz" (The Arrival) - krótka recenzja jednego z moich ulubionych komiksów

Album Przybysz, którego autorem jest Shaun Tan, jest (naprawdę!) jednym z najlepszych komiksów, jakie kiedykolwiek czytałem. Właściwie słowo "czytałem" nie jest tu całkowicie adekwatne, bowiem Przybysz jest graficzną opowieścią pozbawioną dialogów, a przynajmniej dialogów w formie takiej, jaką znamy z komiksów z klasycznymi "chmurkami". Poniżej opowiem w kilku słowach o tym, dlaczego uznaję Przybysza za dzieło wyjątkowe, a także udzielę nieskromnie kilku rad, jak komiks ten powinno się czytać.


Przybysz opowiada historię człowieka, który opuszcza swoją rodzinę i swój kraj (choć akurat określenie "kraj" jest tu tylko moim domysłem) i udaje się w podróż do innego świata (tudzież "kraju"), w poszukiwaniu lepszego życia i - być może - nowej szansy dla swojej rodziny. Rzeczywistość, jaką zastaje na odległym lądzie jest  przerażająca i fascynująca zarazem. Świat, w którym przyjdzie zamieszkać tytułowemu przybyszowi, jest dla niego zupełnie obcy, niezrozumiały i rządzący się dziwnymi regułami. Przede wszystkim jednak świat ten wydaje się być przytłaczający i to dosłownie: Przybysz widzi wszędzie olbrzymie budowle, monumentalne posągi i niesamowite stworzenia towarzyszące jego mieszkańcom. Komiks opowiada o trudnościach bohatera w odnalezieniu się w nowym dla niego świecie. Poznajemy również losy innych ludzi, którzy trafili do tego świata, zmuszeni opuszczać swoje ojczyzny różnych, z reguły dramatycznych okolicznościach.

Można zatem uprościć powyższy opis, mówiąc, iż Przybysz jest komiksem traktującym ogólnie o zjawisku emigracji. I tak też jest w istocie. Jednakże nalegam, by nie odzierać tego komiksu z tego co w nim najlepsze, czyli zawartej w nim magii i tajemniczości. Owszem, interpretacja sprowadzająca Przybysza do roli wizualnej przypowiastki o emigracji każdemu inteligentnemu czytelnikowi nasunie się sama, ale moim zdaniem lepiej jest czytać Przybysza (przynajmniej za pierwszym razem) takim, jaki jest powierzchownie. Warto czytać ten komiks jako historię bezimiennego bohatera, uciekającego ze świata okrytego mackami jakiejś złowrogiej istoty (lub istot), do świata nowego, niezrozumiałego i dziwnego, ale za to dającego schronienie i... ukojenie.

Przytoczone powyżej emocje autor komiksu wyraził naprawdę po mistrzowsku. Oglądane obrazy są ucztą dla oka. Całość utrzymana jest w sepii, co podkreśla melancholijny charakter dzieła. Rysunki ludzi skupiają się głównie na wyrażaniu ich emocji, co czynią w sposób trafny, zaś wizje przedstawiające miejsca są niezwykle szczegółowe i w doskonały sposób odzwierciedlają ich monumentalny (wręcz przytłaczający) charakter. Ogólnie warstwę wizualną komiksu mogę podsumować w trzech słowach: po prostu poezja!

Na tym kończę swoje wywody i mam nadzieję, że zachęciły Was one do lektury Przybysza. Zapewniam, że to lektura naprawdę niezwykła.


werdykt: 
10/10

Zamieszczone powyżej obrazki pochodzą z oficjalnej strony autora, na której znajdziecie znacznie więcej przykładowych grafik: www.shauntan.net

środa, 23 listopada 2011

Mikroemocje już czwarty raz - śmieszą i bawią, aż dym leci z czach!



(15)
przebył bezkresne lądy, oceany
cóż to za bohater?
to chiński kapeć

(16)
to takie ludzkie
mieć łupież

(17)
wolałbym nie znać przeznaczenia
buławy wibracyjnej
lecz chyba się domyślam
niechybnie

(18)
musztarda przy obiedzie
to tak samo
jak i po

(19)
czasem chciałbym trafić do innego świata
a czasem myślę sobie:
aa, tam...

(20)
czas upływa...
przecieka mi między palcami
gdybym tylko miał błony pławne,
jak kaczki

***

środa, 16 listopada 2011

Król

Król na tronie zasiadł
Co by tu porobić? - myślał
- Ekhm, ekhm, ekhmmmm!
Wręcz śmiesznie tak
Zakasłał

***

poniedziałek, 14 listopada 2011

KOSMOS JEST NUDNY! - recenzja filmu "Space Battleship Yamato"

KORZENIE NIE ZASKAKUJĄ
Film Space Battleship Yamato oparty jest ponoć na anime o tym samym tytule, które powstało w 1974 roku. Niestety nie było mi dane obejrzeć tego anime, zatem opisywany tu film oceniam jako "zwyczajne" kino science fiction. Nieuniknione będą zatem porównania do tych filmowych dzieł, które wpisują się kanon science fiction. A pod tym względem - niestety - Space Battleship Yamato nie wypada zbyt szczęśliwie...


PRZYGÓD KILKA KOSMICZNEGO PANCERNIKA
Akcja filmu rozgrywa się w przyszłości (gdzieś ok. 2200 roku). Ludzkość przegrywa wojnę z Gamilas, czyli tajemniczymi najeźdźcami z kosmosu, którzy zasypują Ziemię bombami meteorytowymi. Za sprawą tych bombardowań poziom promieniowania na powierzchni planety przekracza wszelkie normy bezpieczeństwa i ludzie zostają zepchnięci do życia w podziemiach. Szczęśliwym trafem na Ziemię trafia również nietypowa "przesyłka" w formie niewielkiej kapsuły, która zawiera opis technologiczny i plany konstrukcji pozaziemskiej, potężnej broni oraz współrzędne nieznanej ziemianom planety, która zaraz po tym zostaje nazwana Iskandar. Na dodatek w miejscu, gdzie rozbiła się owa "przesyłka", szkodliwe promieniowanie całkowicie zanikło, zatem wniosek może być tylko jeden: Trzeba zbierać d*pę w troki i ruszać na Iskandar, bo jest tam ktoś (albo coś), kto dysponuje urządzeniem mogącym przywrócić Ziemię do stanu używalności. I tak też dzieje się w filmie Space Battleship Yamato. Ekspedycja na Iskandar wyrusza na pokładzie najpotężniejszego statku kosmicznego, jakim dysponuje Ziemia, czyli tytułowego Yamato... Nawiasem mówiąc, nazwa Yamato nie jest tutaj przypadkowa, bowiem ten statek swoim wyglądem jako żywo przypomina japoński pancernik Yamato z okresu II wojny światowej. Jest tylko trochę bardziej podrasowany...

FABUŁA, GŁUPCZE!
A co dzieje się dalej? Dalej już tylko gwiezdne pojedynki, przeskoki czasoprzestrzenne, śmierć dużej części załogi Yamato, pierwszy "namacalny" kontakt z Gamilas, rozterki i dramaty głównych bohaterów filmu i tak dalej, i tak dalej... Ale o fabule więcej już nie napiszę, bo jak kogoś nie zaciekawił jej dotychczasowy opis, to reszta i tak nie będzie miała najmniejszego znaczenia. A mnie osobiście zaciekawił sam początek filmu, w którym przez kilka minut ukazano zdewastowaną Ziemię i ludzi zepchniętych do podziemia. Kłopot w tym, że ten fragment w stosunku do całego filmu jest tylko kroplą w morzu przeciętności. 

O EFEKTACH I NIEEFEKTYWNYM ICH WYKORZYSTANIU
Space Battleship Yamato można określić jako połączenie Star Treka, Gwiezdnych Wojen, a nawet Obcego, ponieważ zawiera w sobie elementy każdego z tych filmów (tudzież serii filmów). Jakąś tam własną tożsamość to japońskie dzieło ma, ale powiem szczerze, że z mojego punktu widzenia przeważała jednak nijakość. Raził mnie przede wszystkim niemal całkowity brak oryginalności. Myśliwce bojowe wylatujące z pokładu Yamato przypominają zwyczajne samoloty, a w pewnym momencie przypominają również myśliwce z Gwiezdnych Wojen, w których umieszcza się "robocika-pomocnika", ładnie kręcącego "główką" i namierzającego wrogie cele. Wykorzystanie tego patentu w Space Battleship Yamato było dla mnie po prostu tandetne. Ponadto razi wygląd obcych, czyli Gamilas: ot, jakieś białe, humanoidalne patyczaki z niebieskawym światełkiem w miejscu twarzy. Razi również podręczna broń Ziemian, czyli karabiny a'la Obcy: Decydujące Starcie. Inna sprawa, że jeżeli te elementy zostały wiernie odwzorowane na bazie filmu anime z 1974 roku, to raczej nie należy się czepiać. Ba! Może wówczas to były nawet pionierskie pomysły, jak na science fiction? Jakby ktoś wiedział coś więcej na ten temat, proszę mnie sprostować. Ja w swojej bezgranicznej ignorancji odniosłem Space Battleship Yamato tylko do współczesnych patentów stosowanych przez kino z gatunku science fiction. I w dalszym ciągu podkreślam, że na polu całego instrumentarium tego gatunku Space Battleship Yamato wypada po prostu blado. Co zaś tyczy się efektów specjalnych w filmie, prezentują one dość różny poziom. Czasami wygląda to całkiem nieźle, a czasami sztucznie i umownie... Ogólnie rzecz biorąc z efektami nie jest tak źle, ale widać, że nie jest to wysokobudżetowy Hollywood. Problem jednak w tym, że techniczne braki widać gołym okiem, bo i trudno byłoby ich nie zauważyć, skoro w filmie jest mnóstwo scen zrealizowanych wyłącznie "w komputerze".


ZNASZ-LI TEN KRAJ, GDZIE WIŚNIA ZAKWITA?
Scenariusz filmu jest pełen dziur, umowności i uproszczeń. Na to wszystko starałem się przymykać oko, ale czasem raziły pewne dłużyzny w rozmowach między bohaterami filmu, podczas gdy znajdowali się oni w jakichś opałach (banda obcych biegnie z pistoletami, a oni sobie gaworzą...). Wiele jest również przydługich scen pełnych dramatyzmu, patosu i cierpienia ale to poniekąd jest cechą wielu japońskich filmów, więc trzeba się przyzwyczaić i albo się to lubi, albo nie. Ja osobiście nie stronię od kina japońskiego, ale śmiem twierdzić, że widziałem znacznie lepsze, japońskie filmy science fiction, aniżeli Space Battleship Yamato (mam tu na myśli również filmy, które miały swoje korzenie w anime, np. Casshern, Yattaman). 


PRZED NAMI KOSMOS MOŻLIWOŚCI...
Na koniec muszę się jeszcze odnieść do prowokacyjnego tytułu, jaki nadałem tej recenzji. Moim zdaniem kosmos wcale nie jest nudny. Wręcz przeciwnie! Twórcom posługującym się konwencją sci-fi kosmos daje ogromne możliwości, które ogranicza jedynie ich wyobraźnia. I tu jest właśnie pies pogrzebany. Jakiś czynnik (lub zbiór czynników) spowodował, że twórcy filmu Space Battleship Yamato zaserwowali widzom nudny kosmos. Ale czy była to akurat ich wyobraźnia? Tego nie wiem...


werdykt:
4/10

poniedziałek, 31 października 2011

STEAMPUNK, OLDSCHOOL I ROZWAŁKA - recenzja gry "Gatling Gears"



Gatling Gears to gierka nawiązująca do dawnych strzelanek, w których gracz obserwuje całą akcję z "lotu ptaka". W tym akurat przypadku poruszamy się dwunożnym mechem, za którego sterami zasiada pewien wąsaty bohater. Poruszamy się po iście steampunkowym świecie, a zatem nie zabraknie obromnych opancerzonych pociągów i innych machin bojowych poruszających się po torach, a także samolotów obudowanych żelastwem tak, że aż trudno uwierzyć, że takie coś może w ogóle wzbić się w powietrze. Jeżdżące tu i ówdzie czołgi przypominają wyglądem machiny bojowe z pierwszej wojny światowej, a robot, którym się poruszamy, wydaje dźwięki, jakby napędzany był dopiero co wynalezionym silnikiem Diesla. Ogólnie rzecz biorąc wszystkie jednostki bojowe występujące w Gatling Gears dopracowane zostały bardzo szczegółowo, zwłaszcza biorąc pod uwagę charakter rozrywki, jaki towarzyszy nam w tej grze, bo jest to...

...Totalna rozwałka wszystkiego co się rusza i na drzewo nie ucieka. Tak właśnie! Przez 95% czasu gry naparzamy do napotkanych jednostek wroga. Walczymy przeciwko jakiemuś złemu Imperium, ale powiem szczerze, że fabuła nie ma tutaj nawet drugorzędnego znaczenia (powiedzmy, że "czwartorzędne"). Na uwagę zasługują różnorodne scenerie, w których przyjdzie nam walczyć. Niby nic w tym wielkiego, bo mamy jakieś zielone lasy, góry pokryte śniegiem, pustynie, tereny pełne wyładowań elektrycznych, fabryki, itd., ale trzeba przyznać, że wszelkie tła i efekty atmosferyczne zostały wykreowane z dużą pieczołowitością. Zresztą grafika sama w sobie jest sporą zaletą Gatling Gears. Jest po prostu miodzio. Natomiast wachlarz środków eksterminacji, które mamy do dyspozycji w grze, jest raczej ubogi i zawiera jedynie podstawowe działko, wyrzutnię rakiet (a'la bazooka), i granatnik. Sytuację ratują jednak sporadyczne znajdźki, które czasowo - ale za to znacząco - zwiększają siłę rażenia naszego mecha. Najbardziej przypadł mi do gustu tzw. grenade booster, czyli w zasadzie taka mini-atomówka. Sieje spustoszenie na planszy, że aż miło!

Gatling Gears warto zagrać, jeżeli ma się ochotę na lekką, odmóżdżającą, a zarazem relaksującą rozrywkę. To pozycja w sam raz na półgodzinne "podejścia". Nie jest to, rzecz jasna, gra pozbawiona wad, ale bez wahania mogę ją polecić zarówno "oldskulowym", jak i "każualowym" graczom. Co niniejszym czynię :-)

PLUSY:
+ przyjemna rozwałka, dobra grywalność
+ bardzo dobra oprawa audiowizualna
możliwość ulepszania mecha (bardzo uproszczona, ale zawsze...)
+ znośny poziom trudności (możliwość wyboru)
+ steampunk, steampunk, steampunk!

MINUSY:
- schematyczna rozgrywka, która na dłuższą metę nudzi (używać w niewielkich dawkach!)
- liniowość - zawsze tylko jedna ścieżka, aby ukończyć daną planszę
- gra jest dość krótka

werdykt:
7/10

niedziela, 16 października 2011

TRZY SZYBKIE (odc. 3): Shadow, Green Lantern, The Perfect Host

Dziś zapraszam na dość urozmaicony zestaw recenzji filmowych. Całość oczywiście w dużym skrócie. 
Poprzednie odcinki moich recenzji w skrócie znajdziecie tutaj: TRZY SZYBKIE (1), TRZY SZYBKIE (2).

Shadow (2009)

Gatunek: horror
Podobne do: Wzgórza Mają Oczy, Droga Bez Powrotu (Wrong Turn), Frontieres


Horror może niezbyt oryginalny, ale z przesłaniem. Żołnierz, który powrócił z misji w Iraku, postanawia zwiedzić na rowerze opuszczone górskie tereny. Sęk w tym, że trafia w miejsce, o którym krążą mroczne legendy. A mroczne legendy, jak to mroczne legendy: lubią się spełniać. Nasz bohater trafia zatem w ręce dziwnej, prymitywnej istoty, która najwyraźniej czerpie przyjemność z torturowania ludzi... Fabuła filmu jest oklepana, ale twórcom udało się zbudować niezwykle mroczny nastrój, któremu zdecydowanie sprzyja "europejskość" tej produkcji. Jest zdecydowanie bardziej klimatycznie niż w horrorach hollywoodzkich, ale mimo tego Shadow zachowuje wiele cech klasycznego, amerykańskiego "slashera". Natomiast samo zakończenie filmu to nie tylko wielkie zaskoczenie, ale również ciekawa - choć odrobinę infantylna - refleksja na temat okrucieństwa wojny. Film ogląda się całkiem przyjemnie, o ile rzecz jasna lubicie horrory.

werdykt:
7/10

Green Lantern (2011)

Gatunek: akcja science fiction (adaptacja komiksu)
Podobne do: innych adaptacji komiksów (Superman, Fantastyczna Czwórka)
















Krótko i bez owijania w bawełnę: Kolejna, według mnie - nieudana adaptacja komiksu. Dlaczego? Bo nudna, wtórna (w stosunku do wielu innych adaptacji komiksów Marvela i DC) i bez emocji. Nawet efekty specjalne są jakieś takie "umowne", a w każdym razie - nieporażające. Na dodatek rozbawił mnie główny przeciwnik Zielonych Latarni, zwany Paralax. Wielce złowroga to istota, która żywi się strachem i ma ambicje do pochłonięcia całego wszechświata. Niestety, pod koniec seansu okazuje się, że to "d*pa nie przeciwnik". Sposób pokonania Paralaxa okazał się tak banalny, że aż śmieszny. Reasumując: Green Lantern to flaki z olejem i niewykorzystany potencjał. Obejrzeć niby można, ale w tym roku mieliśmy już dwie ekranizacje komiksów, które były dużo lepsze. Mam tu na myśli Thora i Kapitana Amerykę (a zwłaszcza tego drugiego). 

werdykt: 
4/10

A na zakończenie (jak zwykle) najciekawszy film w zestawieniu:

The Perfect Host (2010)


Gatunek: thriller / komedia kryminalna
Podobne do: nawet nie wiem...


Film zaczyna się, gdy pewien facet ucieka z miejsca zbrodni (jakiegoś napadu...). Jego noga silnie krwawi, więc musi  szybko znaleźć schronienie. Na domiar złego w radiu słyszy o tym, że jest ścigany przez policję, a jego twarz jest już pokazywana w telewizyjnych wiadomościach. Facet postanawia wstąpić do pierwszego lepszego domu i tam przeczekać najgorsze. Początkowo nie udaje mu się nabrać pewnej starszej kobiety, że jest świadkiem jehowy (tak jak ona), ale przy kolejnym domostwie gość przygotował się już znacznie lepiej. Zajrzał do skrzynki na listy, wyciągnął jakąś pocztówkę i postanowił, że zostanie "przyjacielem" nadawcy. Pomysł dobry, tym bardziej, że nadawcą jest jakaś Julia z Sydney, co może świadczyć, że nie jest to bliska znajomość adresata. Szanse zatem rosną... Zaraz potem nasz uciekinier staje przy domofonie i się zaczyna... Gospodarz w końcu daje się nabrać, a dom staje otworem dla przestępcy, o którym właściwie nic nie wiadomo. Sęk w tym, że o gospodarzu również nic nie wiemy, a dość szybko okazuje się, że nie jest on zupełnie normalnym człowiekiem...

Więcej już nie zdradzę, bo powiedziałem już i tak za dużo. Ale nie martwcie się. The Perfect Host zaskoczy Was co najmniej kilka razy. Bo siłą tego filmu jest nie tylko doskonały, nieprzewidywalny scenariusz, ale także złamanie (co najmniej kilku) konwencji gatunkowych. Właściwie to nie widziałem drugiego takiego filmu. Fabuła jest po prostu oryginalna i niesamowicie wciąga! Całość nagrana jest również z dużym poczuciem humoru. Od początku film rzuca widza w wir akcji, a gdy akcja spowalnia, mamy do czynienia z dialogami "na ostrzu noża", którym przyglądamy i przysłuchujemy się z zapartym tchem. Na plus muszę zaliczyć również fakt, że The Perfect Host nie zdradza widzom wszystkich faktów i tajemnic, jakie towarzyszą bohaterom tego filmu. Zakończenie również pozostawia widzom otwarte furtki. Z chęcią obejrzałbym drugą część tego dzieła, choć wątpię, żeby kiedykolwiek została nagrana. Jest to - bądź co bądź - kino niekomercyjne i jako takie nie ma wielkich rzesz zwolenników. Ale mnie ten film po prostu kupił. Zdecydowanie polecam, bo jest cholernie dobry. Jest również na tyle oryginalny, że postanowiłem (za namową żony) wystawić mu oryginalną notę. A co tam! Wolno mi!

werdykt:
9,25/10


poniedziałek, 10 października 2011

Co robić po pracy i na urlopie?... Ten album rozwieje Wasze wątpliwości!

Okres wakacji już dawno za nami. Gdy melancholijna jesień zagląda przez okna do naszych domostw, warto powrócić myślami do czasu wypoczynku i beztroski. W tym pomoże nam album "Po pracy", czyli propagandowa książka z 1954 roku, wydana na zlecenie Funduszu Wczasów Pracowniczych Centralnej Rady Związków Zawodowych oraz Komitetu Dla Spraw Turystyki. 


Aby móc wypoczywać, trzeba się najpierw napracować. I tu album "Po pracy" jest również niezastąpiony, bowiem przytacza wiele ciekawych "faktów" z tematyki pracowniczej. Na początek fragment wstępu:

Naród nasz buduje socjalizm. Zmieniliśmy ustrój, opierając go na zasadach sprawiedliwości społecznej, przekształcamy i rozwijamy wszystkie dziedziny życia zarówno gospodarczego, jak kulturalnego i społecznego. W ciągu dziesięciu lat sprawowania władzy przez lud staliśmy się krajem o przodującym przemyśle. Produkcja naszego przemysłu zajęła już piąte miejsce w Europie, podczas gdy przed wojną była na jednym z ostatnich. Osiągnięcia te zawdzięczamy ofiarnej pracy naszego narodu i przodującej mu klasie robotniczej oraz braterskiej pomocy Związku Radzieckiego.

Później następuje szereg zdjęć z rozmaitych zakładów przemysłowych, z typowymi hasłami propagandowymi w stylu: "wydajność przemysłu chemicznego zwiększyła się przeszło czterokrotnie", lub "produkcja głównych artykułów konsumpcyjnych jest obecnie przeszło dwa razy wyższa niż w 1938 roku, wynikiem czego jest wysoki wzrost spożycia artykułów pierwszej potrzeby, świadczący o stałym podnoszeniu się stopy życiowej ludzi pracy". Gdy wszystkie normy będą już wyrobione co najmniej w 300% umęczony, acz szczęśliwy przedstawiciel proletariatu może wyjechać na zasłużony wypoczynek. I tu nasza historyjka się zaczyna... (podpisy pod zdjęciami są oczywiście cytatami z albumu)

Delegat związkowy przypomina koledze wybierającemu się na wczasy, że miejscowości wczasowych jest około 100. Jedne leżą nad morzem, inne w górach, jeszcze inne wśród lasów lub nad jeziorami. Wybór jest duży. Proszę wybierać.

A gdy miejsce wczasowe jest już zaklepane: Wczasowicz z ciekawością ogląda dom, w którym ma spędzić urlop. Na tarasie stoją nieznajomi ludzie i witają życzliwie nowoprzybyłego (...). Wkrótce ci obcy ludzie przestaną być obcymi. Zadzierzgnie się znajomość, a później przyjaźń, która często przetrwa okres urlopu.

Pierwszy spacer przynosi wiele wrażeń. Dom wczasowy leży w uroczej okolicy. Wędrówki po niej będą zaprawą do późniejszych dalszych wycieczek. Tymczasem gong wzywa na posiłek.

Apetyty dopisują. W miłej, estetycznie urządzonej jadalni dobrze przyrządzony obiad smakuje wybornie (...). Po posiłku wypoczynek. Na leżakach, na kocach albo wprost na trawie przyjemnie się gawędzi lub drzemie.

Krajobrazy są śliczne. Na wczasach powstaje niejeden wartościowy obraz malarza - amatora. Na związkowych wystawach prac artystów - amatorów można oglądać ich bogaty dorobek.

I na tym zakończę naszą podróż w czasie. To kolejna z podróży do odległego już świata PRL-u. Osobiście, nasuwa mi się jednoznaczne skojarzenie: istna idylla i utopia... A poza tym - gorąco polecam wszystkim lekturę albumu "Po pracy", jeżeli tylko wydawnictwo to wpadnie Wam w ręce. Bardzo warto :-)

Wszystkie cytaty i fotografie pochodzą z albumu "Po pracy". Wydawnictwo "Sport i Turystyka". Warszawa. 1954.

piątek, 30 września 2011

BURTON & CYB - KOSMICZNI RABUSIE (część 1) - Antonio Segura & Jose Ortiz


W końcu udało mi się nabyć pierwszą z dwóch wydanych w Polsce części komiksu Burton & Cyb – Kosmiczni Rabusie. Obecnie kupienie tego komiksu możliwe jest praktycznie tylko za pośrednictwem portali aukcyjnych, rzecz bowiem została wydana w 1992 roku. Nie mniej jednak warto było zapolować na egzemplarz Burtona i Cyba, bo komiks ten z pewnością zasługuje na uwagę.


Tych, którzy nie wiedzą o co chodzi, odsyłam do recenzji drugiej części Burtona i Cyba, którą opublikowałem na łamach niniejszego bloga w zeszłym roku (można ją znaleźć TUTAJ). A reszcie przypomnę tylko, że Burton i Cyb to para kosmicznych nicponi, złodziejaszków i hochsztaplerów. Komiks o ich przygodach podzielony jest na krótkie historie, a każda z nich opowiada o konkretnym „szwindlu”, jakiego zamierzają dokonać nasi antybohaterowie. W części pierwszej („Komiks” nr 6/1992) Burton i Cyb sabotują walkę bokserską, budują mechanicznego „boga” dla chciwego i despotycznego kapłana, walczą z olbrzymią, latającą meduzą, wywołują spreparowaną inwazję na asteroid bogaty w szlachetne metale, wyruszają na poszukiwanie Excalibura oraz próbują złapać „Rybę – Diabła” na planecie oceanicznej. Trzeba przyznać, że ich przygody są naprawdę zróżnicowane…

Refleksją, jaka nasuwa się po przeczytaniu komiksu jest podziw nad sposobem opowiadania historii przez autorów komiksu. Pomimo, że poszczególne epizody są naprawdę krótkie (po kilka stron), upakowano je całą masą wydarzeń i zwrotów akcji. Ponadto czytelnik nie ma właściwie chwili wytchnienia, bo cały czas rzucany jest w wir międzygalaktycznych przygód odbywających się w rozmaitych sceneriach. W tym miejscu trzeba również dodać, że autorzy komiksu przedstawiają czytelnikowi bardzo ciekawe – choć niestety szczątkowo ukazane – kosmiczne uniwersum. Mamy tu wielość planet i ras je zamieszkujących. Są cyborgi, roboty i ciekawie „zaprojektowane” statki kosmiczne i pojazdy. Myślę, że dałoby się to wszystko wykorzystać do stworzenia jednej, długiej i rozbudowanej fabularnie opowieści z Burtonem i Cybem w roli głównej. Ale nie ma co narzekać, bo forma krótkich historyjek też się sprawdza. 

Burton i Cyb to kawał porządnej, komiksowej roboty, również pod kątem wizualnym. Rysunki są po prostu ciekawe: z jednej strony dość szczegółowe w przedstawianiu detali rozmaitych obiektów (co pasuje do konwencji science fiction), a drugiej strony groteskowe i komiczne w sposobie przedstawiania postaci. Całość jest bardzo humorystyczna, choć w odniesieniu do drugiej części komiksu („Komiks” nr 4/1993) wydała mi się mniej zabawna i mniej błyskotliwa. Nie mniej jednak w równym stopniu polecam obie części komiksu, bo jest to rzecz niebanalna, a nawet zaskakująca.

werdykt:
7/10

czwartek, 15 września 2011

LENIN - niewyczerpane źródło inspiracji artystów z epoki PRL-u

O tym, że postać Lenina była niezwykle nośnym tematem dla artystów-wyrobników z epoki PRL-u, można przekonać się po obejrzeniu albumu "Lenin w twórczości artystów polskich" [wyd. Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1987]. Ile w tym sztuki, a ile propagandy? Odpowiedź wydaje się jednoznaczna, ale trzeba przyznać, że trochę kunsztu w tym wszystkim jednak jest. W końcu "dzieła" te tworzone były dla krzewienia podniosłych idei :-) 

Zapraszam do obejrzenia kilku obrazków, które pochodzą z wyżej przytoczonego albumu. Science fiction to to nie jest, ale w tematyce bloga się mieści. Bo w pewnym sensie to już pozostałość po odległym świecie...

Ryszard Gieryszewski, Wódz i nauczyciel, 1970, drzeworyt

Antoni Cetnarowski, Lenin, 1977, offset

Teodor Krupski, Nowa Epoka, 1970, akwaforta

Antoni Uniechowski, Lenin, 1960, rysunek tuszem

Tadeusz Gronowski, Lenin (projekt), 1959, gwasz

Alojzy Siwecki, Biały Dunajec. Lenin w rozmowie z góralami, 1977, olej, płótno